Blog Ewy Bartosiewicz

Kategoria: Tu i teraz (Page 8 of 9)

Bożonarodzeniowe zadziwienie

Podczas gdy od połowy listopada z każdej strony zalewani jesteśmy „magią świąt”, moje radio szczyci się nadawaniem w strefie wolnej od JGBL (Jingle Bells ;)). W związku z tym zamiast kolejnego Last Christmas i  Santa Clause is Coming to Town, miałam okazję usłyszeć stary dobry przebój Myslovitz o wdzięcznym refrenie „umieramy wtedy gdy nasze życie przestaje być codziennym zdziwieniem”.  Rzeczywiście wydaje się, że zdziwienie jest nie tylko początkiem filozofowania, ale istotnie trzyma nas przy życiu. Kiedy bowiem wszystko powszednieje i nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć, to przegapiamy całą istotę rzeczywistości. Żyjemy jakbyśmy nie żyli, a Bóg nie ma jak przebić się do nas ze swoją Dobrą Nowiną.

Szczególnie niepokojące wydaje się, że nie dziwi nas już nic z tego, co świętujemy w Boże Narodzenie. Ani to, że Stwórca staje się stworzeniem. Ani to, że Król Wszechświata rodzi się w stajni ze zwierzętami. Ani to, że Wszechmocny Bóg jest tak słaby i bezbronny, że samodzielnie jest w stanie tylko oddychać. Jeśli wobec rzeczy tak wielkich przeszliśmy do porządku dziennego, to czy nie przegapiamy codziennie miliona małych cudów, które powinny wprawiać nas w zdumienie?

Nie ma lepszych nauczycieli zadziwienia niż małe dzieci. To one z szeroko otwartymi oczami przyglądają się swojemu odbiciu w łyżeczce do herbaty, z rozdziawioną buzią podziwiają szkiełka w kalejdoskopie i z zapartym tchem śledzą przechodzące po chodniku mrówki. Czy nie byłoby piękne gdybyśmy potrafili na dłużej zachować w sobie tę zdolność do świeżego spojrzenia na każdy detal codzienności? Taki Jezus objawia nam się w tym czasie i może takiego warto dzisiaj naśladować. Tego Wam i sobie serdecznie życzę! 

 


Przy okazji zapraszam na kolejny komentarz do The Chosen – tym razem do specjalnego odcinka o Bożym Narodzeniu, który rozpoczął całą przygodę z serialem. Mam nadzieję, że dobrze wprowadzi Was w tajemnice jakie w najbliższym czasie będziemy przeżywać. https://www.youtube.com/watch?v=JYuql4PV91o 

Błogosławiona ciemność

W moim tegorocznym Adwencie póki co odnajduję zdecydowanie więcej ciemności niż światła. Może dzięki temu doświadczenie Izraela oczekującego na Mesjasza stanie mi się nieco bliższe. Kiedy w życie wkrada się brak sił i nadziei, tęsknota staje się naturalna. Chce się wtedy wołać do Boga, żeby w końcu nadeszło wybawienie. On zawsze na to wołanie odpowiada, ale prawie zawsze zupełnie inaczej niż moglibyśmy się spodziewać. 

Jedną z małych radości jakie w tym czasie mnie spotykają, to codzienne zaglądanie do mojego adwentowego kalendarza z herbatkami, gdzie znajduję nie tylko inspiracje smakowe, ale też czasem te natury duchowej. Któregoś dnia, widząc herbatę o nazwie „Arktyczny ogień”, od razu na myśl przyszły mi paradoksy dotyczące Boga: moc w słabości, życie w śmierci, nieskończoność w ograniczeniach… Dopiero co na wykładzie z chrystologii dowiedziałam się, że fachowo nazywa się to „sub contrario” – graniczący ze sprzecznością. Te sprzeczności jednak pojawiają się tylko w naszym ograniczonym ludzkim myśleniu. Dla Boga wszystko jest spójne i włączające. Pośród ciemności już jest światło.

Tego samego dnia przeczytałam słowa Tomasza Mertona:

„Kiedy nadejdzie czas, by wkroczyć w ciemność, w której jesteśmy nadzy, bezbronni i samotni; w której widzimy niewystarczalność naszej największej zalety i pustkę naszej największej cnoty; w której nie mamy nic, na co moglibyśmy liczyć, nic w naszej naturze, co mogłoby nas wspomóc i nic na świecie co mogłoby nas poprowadzić i dać nam światło – wtedy właśnie okazuje się czy prawdziwie kroczymy w wierze.”

Teraz już wszystko stało się jasne. Ciemność jest łaską.

Niepowstrzymani gwałtownicy w głoszeniu Dobrej Nowiny

 

Dzisiejsza Ewangelia mówi nam, że Królestwo Boże zdobywają gwałtownicy (βιασται). W Mt 11,12 słowo to pojawia się w kontekście Jana Chrzciciela, który jest największym „między narodzonymi z niewiast”. Ta postać zawsze wydawała mi się ważna, ale jednak jakoś odległa i niezrozumiała. Próbując zrozumieć co mogłoby dla mnie znaczyć bycie gwałtownikiem, zaczęłam szukać innych kontekstów i okazuje się, że słowo βιασται (przynajmniej w tej formie) nie występuje nigdzie indziej w całym Piśmie Świętym. Znalazłam za to inne tłumaczenie na polski: niepowstrzymani.  

Trudno mi nie pomyśleć w tym momencie o serialu The Chosen, gdzie postać Jana Chrzciciela ujęła mnie mocno za serce. Nazywany przez Szymona Piotra Creepy John (dziwaczny Jan) rzeczywiście pokazany jest jako Boży szaleniec, którego nie da się powstrzymać. Po raz pierwszy spotykamy go w więzieniu, kiedy słysząc o cudach jakie dzieją się w Kafarnaum, mówi z charakterystycznym uśmiechem „Zaczęło się!”. Jego odwaga w głoszeniu tego, do czego został wezwany, nie może nie inspirować. Pytam dzisiaj siebie czy przypadkiem nie brak mi tej gwałtowności, która pokonuje wszelkie przeszkody by być coraz bliżej Boga i zanosić Go innym. Czy nie brakuje mi determinacji żeby w prostych codziennych sytuacjach dawać nadzieję, szukać prawdy, stawać po stronie słabszych, przypominać, że Jezus już zbawił świat i nikt inny nie musi? Jan Chrzciciel zdecydowanie zaprasza mnie dzisiaj do bycia posłańcem Dobrej Nowiny.

Ostatnie dni to taki czas, kiedy z zazdrością spoglądam za ocean, co zdarza mi się jednak rzadko. 1 grudnia do kin w USA wszedł świąteczny odcinek The Chosen o tytule „The Messangers”, czyli „Posłańcy”, zapakowany w wielki koncert ewangelizacyjny – Christmas with The Chosen. Sprzedaż biletów w ciągu 24h pobiła wszelkie rekordy sieci kin, która zdecydowała się wyemitować to wydarzenie i seanse przewidziane na 2 dni rozszerzyła do 10. W weekend film znalazł się na pierwszych miejscach rankingów, a o niespodziewanym sukcesie mówią wielkie amerykańskie media. Jest w tym jakaś nutka gwałtowności, która w Boży sposób zmienia świat i sprawia, że Ewangelia dociera do miejsc, gdzie wydawało się, że niewiele jest dla niej miejsca. W Polsce jest to oczywiście nadal serial bardzo niszowy, jednak te liczby robią na mnie wrażenie i dają nadzieję, że grono fanów nad Wisłą też będzie rosło. Nie wiemy jeszcze kiedy cała reszta świata będzie miała możliwość obejrzenia historii Bożego Narodzenia w reżyserii Dallasa Jenkinsa, ale domyślacie się na pewno, że oczekuję z wielką niecierpliwością! 

Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji widzieć komentarzy, które przygotowujemy z o. Piotrem Kropiszem, to zapraszam serdecznie. W tym tygodniu omawiamy odcinek o cudownym połowie – S1E4: 

 

Zapach Adwentu

Jednym z ważniejszych fragmentów Ewangelii jest dla mnie namaszczenie w Betanii. Maria rozbija flakonik z drogocennym olejkiem nardowym, którego woń wypełnia cały dom. Ten zapach towarzyszy mi co roku w wielkim tygodniu, bo pewien kreatywny franciszkański duszpasterz z Poznania postanowił kiedyś podarować wszystkim uczestnikom Akademickich Gorzkich Żali maleńką fiolkę prawdziwego nardu i od tego czasu zawsze uroczyście otwieram ją w Wielki Poniedziałek. Ta scena była też przedmiotem mojej kontemplacji na tegorocznych rekolekcjach i uświadomiła mi jak bardzo w ostatnim czasie skupiłam się na trosce o flakonik, a nie o cenny olejek w środku. Zapragnęłam wtedy, by doświadczenie paschalnej woni rozlało się na większą część mojego życia.

Ostatnio zdałam sobie sprawę, że Adwent też ma swoje zapachy. Zapach kadzidła i świec, pomarańczy i cynamonu, igliwia i siana, miodu i imbiru, mroźnego powietrza o poranku… To nie są zapachy, jakie towarzyszyły Jezusowi podczas Jego narodzin (może poza tym sianem ;)), ale są to zapachy, które wpisują się w nasz czas oczekiwania na Jego powtórne przyjście. Oddają tęsknotę za ciepłem, za słońcem, za bliskością.  Sprawiają, że w tej ponurej aurze robi się jaśniej.

Na początku tego roku inspiracją do modlitwy stała się dla mnie książka „Dotknij, poczuj, zasmakuj” autorstwa Ginny Kubitz Moyer, która proponuje proste modlitwy w oparciu o wszystkie 5 zmysłów. Kiedy w mojej głowie pełno było różnych myśli, potrzebowałam spotkania z Bogiem, które zaangażuje moje ciało i pozwoli doświadczyć Boga, który przekracza to, co logiczne i zrozumiałe, przenikając wszystko swoją Obecnością. U progu tegorocznego Adwentu wróciła do mnie ta myśl, szczególnie pod kątem zapachów. Goszczą one już u mnie od jakiegoś czasu za sprawą dyfuzora do aromaterapii, który dostałam od moich uczniów i który od razu przyjął się w mojej codzienności, powodując, że zszargane szkołą nerwy choć trochę mogą się odprężyć otulone cedrem, drzewem różanym i majerankiem.  Na szafeczce stoi olejek z pestek malin, a w łazience sól do kąpieli pachnąca lawendą. Przy biurku czeka już na otwarcie kalendarz adwentowy z herbatami (genialny pomysł!), by mój dom mógł wypełnić się kolejnymi zapachami, pobudzającymi zmysły i otwierającymi duszę.

Jest coś w zapachach, co sprawia, że potrafimy przez wiele lat mieć w pamięci okoliczności, w których coś wąchaliśmy. W wyraźny sposób umieją też wpływać na nasz nastrój i w dosłowny sposób odpowiadają za to, że życie ma smak (może warto to docenić w czasach kiedy wiele osób węch i smak, przynajmniej na chwilę, straciło). Zapachy mają też tę szczególną właściwość, że szybko zdradzają w jakim towarzystwie przebywaliśmy. Papież Franciszek mówił, że dobrze jeśli pasterz będzie pachnieć owcami. Ja myślę, że bardzo dobrze, jeśli każdy z nas będzie przeniknięty zapachem Boga. Oby to było doświadczeniem naszego Adwentu.

 

Ugruntowane cnoty niewieście

Obchodzimy dziś wspomnienie błogosławionej Karoliny Kózkówny i jak co roku usłyszałam rano na Mszy podsumowanie jej notki biograficznej: „zginęła, broniąc cnoty czystości”. Jak co roku, coś się we mnie burzy na te słowa. Może tym razem szczególnie, bo na świeżo mam wykłady z filozofii i rozważania na temat cnoty (greckiego ἀρετή) oraz jej rozumienia przez Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Z wielką trudnością łączy mi się w głowie „trwała zdolność do czynienia dobra” z historią Karoliny, która u początków pierwszej wojny światowej uciekała w lesie przed rosyjskim żołnierzem. Jednocześnie wierzę głęboko w jej cnotę czystości, ale wydaje mi się, że nie miała ona wiele wspólnego z męczeńską śmiercią, a dużo więcej z tym, co działo się w jej sercu gdy troszczyła się o innych (szczególnie ubogie dzieci), gdy błogosławiła zamiast przeklinać w trudnych czasach i gdy powierzała swoje życie Jezusowi bez względu na okoliczności. To jednak, że wolała umrzeć niż zostać zgwałcona, uważam za odruch tak ludzki i naturalny, że trudno mi dopatrzeć się w tym heroizmu. Nie mówiąc już o tym, że raczej nie była to jej decyzja…

Historia Karoliny zawsze przywodzi mi na myśl słuszny gniew wokół spraw, gdzie „gwałtu nie było, bo nie krzyczała”. Myślę o tych wszystkich kobietach, które przeżyły największą traumę swojego życia, po której nie mogły już nigdy dojść do siebie, a dodatkowo odebrano im prawo do sprawiedliwości, bo były tak sparaliżowane, że nie potrafiły nawet się bronić. Za każdym razem w mojej głowie pojawia się niepokojące pytanie: „A co by było gdyby jednak ją zgwałcił a nie zabił?” Czy rzeczywiście pozostawiliśmy świętość Karoliny w rękach obrzydliwego sowieckiego mordercy? Czy naprawdę sprowadziliśmy cnotę czystości do fizycznego dziewictwa? O co tu w ogóle chodzi?

Dzisiaj swoje wspomnienie obchodzi jeszcze jedna kobieta Kościoła – św. Filipina Duchesne. Nie doświadczyła spektakularnej męczeńskiej śmierci, a jej życie było pasmem porażek (przynajmniej po ludzku) i niezrealizowanych marzeń. Jedną cnotę miała jednak zdecydowanie ugruntowaną – cierpliwość. Wiele lat czekała na to, by dostać zgodę na wyjazd misyjny do Indian, ale nie poddała się, będąc przekonana, że takie jest pragnienie Boga. Kiedy w końcu udało jej się wyjechać, kolejne zadania powstrzymywały ją w dotarciu do celu, a gdy ostatecznie do niego dotarła, była już zbyt chora i słaba by pracować, czy nauczyć się języka. Jej determinacja okazała się jednak być inspiracją nie tylko dla lokalnych plemion, ale i dla wielu przyszłych pokoleń, które w coraz szybszym świecie, coraz bardziej potrzebują przykładu mądrej cierpliwości. 

Te dwie dzielne niewiasty uczą mnie dzisiaj przyjmowania z pokorą tego, co przynosi mi życie i ufania całym sercem, że Bóg jest w tym ze mną na całej głębokości mojego doświadczenia. Czasami jest ze mnie dumny i kibicuje moim radościom, czasami współodczuwa w moim bólu i zagubieniu, a czasami, jak w dzisiejszej Ewangelii, płacze nad moimi wyborami i tym, że przegapiam po raz kolejny „mój czas nawiedzenia”. Jeśli jednak z cierpliwością będę wracać do Niego, z pewnością ugruntuje we mnie jeszcze niejedną cnotę i nauczy prawdziwie kochać.

„Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły.” (Prz 31,10)

Jestem za życiem. Każdym.

Wczoraj przez nasz kraj przeszły kolejne fale protestów – tym razem za sprawą śmierci młodej kobiety w Pszczynie. Jakkolwiek nie jestem zwolenniczką wyroku TK sprzed roku, a za skandaliczny uważam tryb w jakim wprowadza się prawo aborcyjne w Polsce, to obawiam się, że jednak tym razem gniew skierowany w stronę prawa jest niesłuszny. Wyrok w żadnym wypadku nie zakłada, że należy za wszelką cenę ratować dziecko, nawet za cenę życia matki. Co więcej, jeśli życie matki było zagrożone, to w ogóle nie ta przesłanka, której wyrok dotyczy. Generalnie nie uważam za słuszne surowe karanie lekarzy za nieudane zabiegi, bo często robią wszystko co mogą, a to wciąż za mało by uratować życie. Za zbrodnię uważam jednak uchylanie się od swojego obowiązku, zasłaniając się wyrokiem TK, którego albo nie znają albo cynicznie wykorzystują, wiedząc jakie są wokół niego emocje. Tej śmierci pewnie można było uniknąć, a jednak znowu zaczyna wrzeć wokół legalizacji aborcji i tego czy damy prawo do życia też temu dziecku, które rozwija się w łonie matki.

Tymczasem na polskiej granicy tysiące ludzi tułają się po lesie przepychani z jednej strony granicy na drugą, nie mogąc znaleźć schronienia, jedzenia i opieki medycznej. Ich życie też jest w niebezpieczeństwie, a Polska, łamiąc wszelkie międzynarodowe prawa humanitarne, zasłaniając się Łukaszenką i obroną kraju, przykłada rękę do kolejnych zbrodni.

Uderzyło mnie jak wiele wspólnego mają ze sobą te dwa spory po obu stronach politycznej i ideologicznej barykady. Oba tak naprawdę toczą się wokół tego czy ten obcy, inny, który nieoczekiwanie pojawił się w moim życiu, ma prawo do istnienia. 

Nikt nie jest zmuszany do tego, by uchodźcę przyjąć pod swój dach, wykarmić, utrzymać, dać pracę i pokój z widokiem na ogród. Są obozy dla uchodźców, są organizacje, które chcą pomóc, są tacy, którzy chcą ich zatrudnić. Naszym zadaniem jest im to umożliwić i pozwolić, by ten obcy mógł stać się bardziej swój. Zadziwiające jest to jak naród, który rozsiany jest po wszystkich kontynentach świata i sam wielokrotnie w historii prosił o azyl, teraz z lekkością stawia mury przed tymi, którzy szukają godnego życia. Czy ci ludzie naprawdę muszą umierać na naszym progu? A może dla nas to już nie ludzie, a jakaś masowa broń w rękach władców świata?

Nikt nie zmusza matki do tego, by swoje dziecko wykarmiła, wychowała i zapewniła dostatnie życie. Jeśli z jakichś powodów nie może tego zrobić, są inni rodzice czekający latami na adopcję, są okna życia, są możliwości pozostawienia dziecka w szpitalu. Zadziwiające jest to, że dzieci chciane przed urodzeniem mają konkretne imiona albo przynajmniej mówi się do nich per dzidziuś albo maleństwo. Te niechciane zaś mogą być płodem i zlepkiem komórek. A jednak to niepowtarzalne istnienia, które nie miały jeszcze szansy zasłużyć sobie na wyrok śmierci. 

Lęk wydaje się być bardzo podobny – ktoś zaburza mój spokój, wywraca moje życie do góry nogami, jest inny, nieobliczalny, może zagraża mojemu zdrowiu, może po jego przyjściu nic już nie będzie takie samo… Nikt nie powinien być zmuszany do heroicznego oddania życia za bliźniego (kimkolwiek jest), ale każdy powinien dołożyć starań, by ten drugi mógł po prostu przeżyć. Natomiast rolą nas, jako wspólnoty, jest zapewnić by nikt nie pozostał z tym wszystkim sam.

Na końcu to nawet nie ma znaczenia

W tym roku po raz pierwszy od 11 lat w tym listopadowym czasie odwiedziłam groby moich bliskich w rodzinnych stronach. Dobrze znane cmentarze z tysiącem światełek robią wrażenie i prowokują refleksje nad życiem i śmiercią.

Odwiedziłam moją przyjaciółkę z ławki z podstawówki, która w liceum miała ciężką depresję, a na pierwszym roku studiów popełniła samobójstwo. Odwiedziłam wicedyrektora mojego liceum, który zmarł o poranku w dniu, kiedy miał być w komisji mojego ustnego egzaminu maturalnego z polskiego. Odwiedziłam moją Babcię, która 2 lata temu odeszła w czasie, kiedy nadto miałam już kumulacji trudnych pożegnań w ciągu jednego tygodnia. Każda z tych osób i każda z tych śmierci jakoś na mnie wpłynęła i poszerzała mój horyzont myślenia. Przez ostatnie tygodnie tonę w morzu małych spraw, sprawdzianów do sprawdzenia, lekcji do przygotowania, zadań do odhaczenia. Tak bardzo potrzebuję zmiany perspektywy i ciągłego przypominania co jest naprawdę ważne, a zawsze w obliczu rozważań nad końcem życia pojawiają się pytania o to dla czego warto żyć i dla czego warto byłoby umierać. 

Na jednym z cmentarzy w Białymstoku znaleźliśmy kartkę otoczoną garstką zniczy. Widniał na niej napis: „Ofiarom kryzysu humanitarnego na granicy.” Czy naprawdę tyle mogę tylko zrobić by dostawić tam mój znicz? Czy na pewno nie powinnam zrobić więcej? Moje sumienie nie daje mi spokoju kiedy myślę o tym, że ktoś ginie bezsensownie. Bo gry polityczne, bo pijany kierowca, bo szaleniec z bronią w ręku, bo wojna, bo epidemia… Czy można było tego uniknąć? Nie uratuję każdego, ale czy nie zaniedbałam okazji by uratować kogokolwiek?

Wróciła do mnie piosenka sprzed wielu lat. 

I tried so hard
And got so far
But in the end
It doesn’t even matter
I had to fall
To lose it all
But in the end
It doesn’t even matter

(„Tak bardzo się starałem i tak daleko zaszedłem, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia. Musiałem upaść, żeby wszystko stracić, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia”)

Na końcu nic nie będzie miało znaczenia. Jedynie to, czy w odpowiednim momencie okazałam się być człowiekiem.

Komentarze do „The Chosen” – ruszamy :)

Dzisiaj wspomnienie Teresy Wielkiej, czyli św. Teresy od Jezusa. Oprócz tego, że była ona mistyczką o niesamowitej wrażliwości a zarazem bardzo mocnym charakterze i determinacji, to dodatkowo zawsze lubiłam to jej imię – „od Jezusa”. Tak prosto i chrystocentrycznie. Tym bardziej się cieszę, że właśnie w jej święto mogę ogłosić projekt, który ufam, że będzie skupiony właśnie na Jezusie, choć widzieć Go będziemy oczami tych, którzy przy nim trwali – Apostołów. 

Zapraszam do obejrzenia filmiku wprowadzającego, a na komentarz do pierwszego odcinka pierwszego sezonu już 27 października 🙂

Grupka na FB już rośnie w siłę – nie może Was tam zabraknąć! (https://www.facebook.com/groups/552562579334043)

Działać czy się modlić?

Maria i Marta. Kontemplacja i działanie. Wobec dzisiejszej Ewangelii trudno przejść obojętnie. Wielokrotnie dla mnie bywała wyrzutem sumienia: „Powinnam się więcej modlić”. Dzisiaj jestem przekonana, że ten wniosek wcale nie jest właściwy. Myślę, że najlepsza cząstka, którą obrała Maria wcale nie polega tylko na tym, że słuchała Jezusa zamiast krzątać się po domu, a błąd Marty wcale nie polegał na tym, że za dużo pracowała i nie miała czasu usiąść u stóp Mistrza. 

Kluczem do tej historii może być postawa Marty i fakt, że ona obrała zdecydowanie najgorszą cząstkę. Postanowiła ona bowiem nie tylko zajmować się tym, co najwyraźniej nie sprawiało jej radości, ale też próbowała zmuszać do tego innych, wywołując w nich poczucie winy. Czy nie znamy wszyscy takich postaw? Spotkałam w życiu wielu ludzi, którzy dużo robili, ale wcale nie dawało im to życia, a jedynie zgorzknienie. Z wielką jednak determinacją próbowali wmówić całemu światu, że tak właśnie trzeba i patrzyli z góry na tych, którzy wybierali inną drogę. Spotkałam też ludzi, którzy byli przekonani, że intensywne działanie jest złe, bo zawsze prowadzi do pustego aktywizmu i brakuje w nim głębi. Czy jednak głębię zdobędziemy tylko mnożąc godziny modlitw? Nie zawsze!

Wydaje mi się, że granica między najlepszą i najgorszą cząstką to nie granica między modlitwą i działaniem, ale granica między byciem z Bogiem i byciem obok Niego. Można działać bez Boga, ale można też bez Boga spędzać długie godziny na modlitwie. Co zatem się liczy? Być tu i teraz całym sobą w każdej minucie naszego dnia. Wtedy przyjdzie radość i pokój, a Bóg zadba o to, żeby wszystko było zrobione. Proste! Jakie jednak trudne do wprowadzenia w życie 😉 

Apostoł z przeszłością

Dzisiaj świętujemy apostoła Mateusza. Muszę przyznać, że jest to moja ulubiona postać z serialu The Chosen z różnych względów (już bardzo niedługo więcej o tym będziecie mogli usłyszeć 🙂 ), ale chyba najważniejszym jest dla mnie to, że zaczęłam z dużo większym realizmem patrzeć na tego właśnie apostoła. Dobrze wiedziałam, że Mateusz był celnikiem i że wcale nie oznacza to zatrzymywania na granicy ludzi, którzy powinni zapłacić cło, ale to, że pracował dla okupanta, pobierając wysokie podatki od swoich żydowskich braci. Wiedziałam też, że poborcy podatkowi często dyktowali dużo wyższe stawki niż żądali rzymianie, by wzbogacać się kosztem ubogich. Wydawało mi się jednak, że w momencie kiedy Jezus powiedział „Pójdź za Mną”, a on wstał i poszedł za Nim, cała rzeczywistość odmieniła się bezpowrotnie i Mateusz stał się kochanym przez wszystkich przyjacielem… tak przecież być nie mogło!

Często zastanawiamy się nad tym czy Mateusz był godny tego, by Jezus na niego spojrzał; pytamy jak to możliwe, by ktoś tak bogaty szybko zdecydował się zmienić całe swoje życie. Chyba jednak rzadko zdajemy sobie sprawę z tego jak wielki żal musieli mieć żydzi wobec Mateusza za ogromną zdradę jakiej się dopuścił, kolaborując z okupantem i jak ciężko było mu to wybaczyć. Apostołowie z pewnością nie raz wypominali Mateuszowi jego przeszłość!

Każdy z nas popełnił w życiu błędy, które po latach stają się ogromnym ciężarem. Czasami wypominają nam je wprost inni, a czasem tak bardzo nie umiemy wybaczyć sobie, że mimo wielokrotnego oddawania tego Bogu na spowiedzi, nie potrafimy zamknąć jakiegoś rozdziału. Myślę, że dzisiaj świętując razem z Mateuszem możemy prosić go o wstawiennictwo w tej szczególnej sprawie – by nasza przeszłość nie przesłoniła nam teraźniejszości. Bóg zawsze widzi nas tu i teraz. Obyśmy z odwagą potrafili budować to, co Boże, pamiętając, że nasza historia (jakakolwiek by nie była) ukształtowała nas w taki sposób, że chcemy iść dzisiaj za Jezusem. To zawsze warto świętować.

« Older posts Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑