Blog Ewy Bartosiewicz

Miesiąc: listopad 2021

Zapach Adwentu

Jednym z ważniejszych fragmentów Ewangelii jest dla mnie namaszczenie w Betanii. Maria rozbija flakonik z drogocennym olejkiem nardowym, którego woń wypełnia cały dom. Ten zapach towarzyszy mi co roku w wielkim tygodniu, bo pewien kreatywny franciszkański duszpasterz z Poznania postanowił kiedyś podarować wszystkim uczestnikom Akademickich Gorzkich Żali maleńką fiolkę prawdziwego nardu i od tego czasu zawsze uroczyście otwieram ją w Wielki Poniedziałek. Ta scena była też przedmiotem mojej kontemplacji na tegorocznych rekolekcjach i uświadomiła mi jak bardzo w ostatnim czasie skupiłam się na trosce o flakonik, a nie o cenny olejek w środku. Zapragnęłam wtedy, by doświadczenie paschalnej woni rozlało się na większą część mojego życia.

Ostatnio zdałam sobie sprawę, że Adwent też ma swoje zapachy. Zapach kadzidła i świec, pomarańczy i cynamonu, igliwia i siana, miodu i imbiru, mroźnego powietrza o poranku… To nie są zapachy, jakie towarzyszyły Jezusowi podczas Jego narodzin (może poza tym sianem ;)), ale są to zapachy, które wpisują się w nasz czas oczekiwania na Jego powtórne przyjście. Oddają tęsknotę za ciepłem, za słońcem, za bliskością.  Sprawiają, że w tej ponurej aurze robi się jaśniej.

Na początku tego roku inspiracją do modlitwy stała się dla mnie książka „Dotknij, poczuj, zasmakuj” autorstwa Ginny Kubitz Moyer, która proponuje proste modlitwy w oparciu o wszystkie 5 zmysłów. Kiedy w mojej głowie pełno było różnych myśli, potrzebowałam spotkania z Bogiem, które zaangażuje moje ciało i pozwoli doświadczyć Boga, który przekracza to, co logiczne i zrozumiałe, przenikając wszystko swoją Obecnością. U progu tegorocznego Adwentu wróciła do mnie ta myśl, szczególnie pod kątem zapachów. Goszczą one już u mnie od jakiegoś czasu za sprawą dyfuzora do aromaterapii, który dostałam od moich uczniów i który od razu przyjął się w mojej codzienności, powodując, że zszargane szkołą nerwy choć trochę mogą się odprężyć otulone cedrem, drzewem różanym i majerankiem.  Na szafeczce stoi olejek z pestek malin, a w łazience sól do kąpieli pachnąca lawendą. Przy biurku czeka już na otwarcie kalendarz adwentowy z herbatami (genialny pomysł!), by mój dom mógł wypełnić się kolejnymi zapachami, pobudzającymi zmysły i otwierającymi duszę.

Jest coś w zapachach, co sprawia, że potrafimy przez wiele lat mieć w pamięci okoliczności, w których coś wąchaliśmy. W wyraźny sposób umieją też wpływać na nasz nastrój i w dosłowny sposób odpowiadają za to, że życie ma smak (może warto to docenić w czasach kiedy wiele osób węch i smak, przynajmniej na chwilę, straciło). Zapachy mają też tę szczególną właściwość, że szybko zdradzają w jakim towarzystwie przebywaliśmy. Papież Franciszek mówił, że dobrze jeśli pasterz będzie pachnieć owcami. Ja myślę, że bardzo dobrze, jeśli każdy z nas będzie przeniknięty zapachem Boga. Oby to było doświadczeniem naszego Adwentu.

 

Ugruntowane cnoty niewieście

Obchodzimy dziś wspomnienie błogosławionej Karoliny Kózkówny i jak co roku usłyszałam rano na Mszy podsumowanie jej notki biograficznej: „zginęła, broniąc cnoty czystości”. Jak co roku, coś się we mnie burzy na te słowa. Może tym razem szczególnie, bo na świeżo mam wykłady z filozofii i rozważania na temat cnoty (greckiego ἀρετή) oraz jej rozumienia przez Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Z wielką trudnością łączy mi się w głowie „trwała zdolność do czynienia dobra” z historią Karoliny, która u początków pierwszej wojny światowej uciekała w lesie przed rosyjskim żołnierzem. Jednocześnie wierzę głęboko w jej cnotę czystości, ale wydaje mi się, że nie miała ona wiele wspólnego z męczeńską śmiercią, a dużo więcej z tym, co działo się w jej sercu gdy troszczyła się o innych (szczególnie ubogie dzieci), gdy błogosławiła zamiast przeklinać w trudnych czasach i gdy powierzała swoje życie Jezusowi bez względu na okoliczności. To jednak, że wolała umrzeć niż zostać zgwałcona, uważam za odruch tak ludzki i naturalny, że trudno mi dopatrzeć się w tym heroizmu. Nie mówiąc już o tym, że raczej nie była to jej decyzja…

Historia Karoliny zawsze przywodzi mi na myśl słuszny gniew wokół spraw, gdzie „gwałtu nie było, bo nie krzyczała”. Myślę o tych wszystkich kobietach, które przeżyły największą traumę swojego życia, po której nie mogły już nigdy dojść do siebie, a dodatkowo odebrano im prawo do sprawiedliwości, bo były tak sparaliżowane, że nie potrafiły nawet się bronić. Za każdym razem w mojej głowie pojawia się niepokojące pytanie: „A co by było gdyby jednak ją zgwałcił a nie zabił?” Czy rzeczywiście pozostawiliśmy świętość Karoliny w rękach obrzydliwego sowieckiego mordercy? Czy naprawdę sprowadziliśmy cnotę czystości do fizycznego dziewictwa? O co tu w ogóle chodzi?

Dzisiaj swoje wspomnienie obchodzi jeszcze jedna kobieta Kościoła – św. Filipina Duchesne. Nie doświadczyła spektakularnej męczeńskiej śmierci, a jej życie było pasmem porażek (przynajmniej po ludzku) i niezrealizowanych marzeń. Jedną cnotę miała jednak zdecydowanie ugruntowaną – cierpliwość. Wiele lat czekała na to, by dostać zgodę na wyjazd misyjny do Indian, ale nie poddała się, będąc przekonana, że takie jest pragnienie Boga. Kiedy w końcu udało jej się wyjechać, kolejne zadania powstrzymywały ją w dotarciu do celu, a gdy ostatecznie do niego dotarła, była już zbyt chora i słaba by pracować, czy nauczyć się języka. Jej determinacja okazała się jednak być inspiracją nie tylko dla lokalnych plemion, ale i dla wielu przyszłych pokoleń, które w coraz szybszym świecie, coraz bardziej potrzebują przykładu mądrej cierpliwości. 

Te dwie dzielne niewiasty uczą mnie dzisiaj przyjmowania z pokorą tego, co przynosi mi życie i ufania całym sercem, że Bóg jest w tym ze mną na całej głębokości mojego doświadczenia. Czasami jest ze mnie dumny i kibicuje moim radościom, czasami współodczuwa w moim bólu i zagubieniu, a czasami, jak w dzisiejszej Ewangelii, płacze nad moimi wyborami i tym, że przegapiam po raz kolejny „mój czas nawiedzenia”. Jeśli jednak z cierpliwością będę wracać do Niego, z pewnością ugruntuje we mnie jeszcze niejedną cnotę i nauczy prawdziwie kochać.

„Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły.” (Prz 31,10)

Jestem za życiem. Każdym.

Wczoraj przez nasz kraj przeszły kolejne fale protestów – tym razem za sprawą śmierci młodej kobiety w Pszczynie. Jakkolwiek nie jestem zwolenniczką wyroku TK sprzed roku, a za skandaliczny uważam tryb w jakim wprowadza się prawo aborcyjne w Polsce, to obawiam się, że jednak tym razem gniew skierowany w stronę prawa jest niesłuszny. Wyrok w żadnym wypadku nie zakłada, że należy za wszelką cenę ratować dziecko, nawet za cenę życia matki. Co więcej, jeśli życie matki było zagrożone, to w ogóle nie ta przesłanka, której wyrok dotyczy. Generalnie nie uważam za słuszne surowe karanie lekarzy za nieudane zabiegi, bo często robią wszystko co mogą, a to wciąż za mało by uratować życie. Za zbrodnię uważam jednak uchylanie się od swojego obowiązku, zasłaniając się wyrokiem TK, którego albo nie znają albo cynicznie wykorzystują, wiedząc jakie są wokół niego emocje. Tej śmierci pewnie można było uniknąć, a jednak znowu zaczyna wrzeć wokół legalizacji aborcji i tego czy damy prawo do życia też temu dziecku, które rozwija się w łonie matki.

Tymczasem na polskiej granicy tysiące ludzi tułają się po lesie przepychani z jednej strony granicy na drugą, nie mogąc znaleźć schronienia, jedzenia i opieki medycznej. Ich życie też jest w niebezpieczeństwie, a Polska, łamiąc wszelkie międzynarodowe prawa humanitarne, zasłaniając się Łukaszenką i obroną kraju, przykłada rękę do kolejnych zbrodni.

Uderzyło mnie jak wiele wspólnego mają ze sobą te dwa spory po obu stronach politycznej i ideologicznej barykady. Oba tak naprawdę toczą się wokół tego czy ten obcy, inny, który nieoczekiwanie pojawił się w moim życiu, ma prawo do istnienia. 

Nikt nie jest zmuszany do tego, by uchodźcę przyjąć pod swój dach, wykarmić, utrzymać, dać pracę i pokój z widokiem na ogród. Są obozy dla uchodźców, są organizacje, które chcą pomóc, są tacy, którzy chcą ich zatrudnić. Naszym zadaniem jest im to umożliwić i pozwolić, by ten obcy mógł stać się bardziej swój. Zadziwiające jest to jak naród, który rozsiany jest po wszystkich kontynentach świata i sam wielokrotnie w historii prosił o azyl, teraz z lekkością stawia mury przed tymi, którzy szukają godnego życia. Czy ci ludzie naprawdę muszą umierać na naszym progu? A może dla nas to już nie ludzie, a jakaś masowa broń w rękach władców świata?

Nikt nie zmusza matki do tego, by swoje dziecko wykarmiła, wychowała i zapewniła dostatnie życie. Jeśli z jakichś powodów nie może tego zrobić, są inni rodzice czekający latami na adopcję, są okna życia, są możliwości pozostawienia dziecka w szpitalu. Zadziwiające jest to, że dzieci chciane przed urodzeniem mają konkretne imiona albo przynajmniej mówi się do nich per dzidziuś albo maleństwo. Te niechciane zaś mogą być płodem i zlepkiem komórek. A jednak to niepowtarzalne istnienia, które nie miały jeszcze szansy zasłużyć sobie na wyrok śmierci. 

Lęk wydaje się być bardzo podobny – ktoś zaburza mój spokój, wywraca moje życie do góry nogami, jest inny, nieobliczalny, może zagraża mojemu zdrowiu, może po jego przyjściu nic już nie będzie takie samo… Nikt nie powinien być zmuszany do heroicznego oddania życia za bliźniego (kimkolwiek jest), ale każdy powinien dołożyć starań, by ten drugi mógł po prostu przeżyć. Natomiast rolą nas, jako wspólnoty, jest zapewnić by nikt nie pozostał z tym wszystkim sam.

Na końcu to nawet nie ma znaczenia

W tym roku po raz pierwszy od 11 lat w tym listopadowym czasie odwiedziłam groby moich bliskich w rodzinnych stronach. Dobrze znane cmentarze z tysiącem światełek robią wrażenie i prowokują refleksje nad życiem i śmiercią.

Odwiedziłam moją przyjaciółkę z ławki z podstawówki, która w liceum miała ciężką depresję, a na pierwszym roku studiów popełniła samobójstwo. Odwiedziłam wicedyrektora mojego liceum, który zmarł o poranku w dniu, kiedy miał być w komisji mojego ustnego egzaminu maturalnego z polskiego. Odwiedziłam moją Babcię, która 2 lata temu odeszła w czasie, kiedy nadto miałam już kumulacji trudnych pożegnań w ciągu jednego tygodnia. Każda z tych osób i każda z tych śmierci jakoś na mnie wpłynęła i poszerzała mój horyzont myślenia. Przez ostatnie tygodnie tonę w morzu małych spraw, sprawdzianów do sprawdzenia, lekcji do przygotowania, zadań do odhaczenia. Tak bardzo potrzebuję zmiany perspektywy i ciągłego przypominania co jest naprawdę ważne, a zawsze w obliczu rozważań nad końcem życia pojawiają się pytania o to dla czego warto żyć i dla czego warto byłoby umierać. 

Na jednym z cmentarzy w Białymstoku znaleźliśmy kartkę otoczoną garstką zniczy. Widniał na niej napis: „Ofiarom kryzysu humanitarnego na granicy.” Czy naprawdę tyle mogę tylko zrobić by dostawić tam mój znicz? Czy na pewno nie powinnam zrobić więcej? Moje sumienie nie daje mi spokoju kiedy myślę o tym, że ktoś ginie bezsensownie. Bo gry polityczne, bo pijany kierowca, bo szaleniec z bronią w ręku, bo wojna, bo epidemia… Czy można było tego uniknąć? Nie uratuję każdego, ale czy nie zaniedbałam okazji by uratować kogokolwiek?

Wróciła do mnie piosenka sprzed wielu lat. 

I tried so hard
And got so far
But in the end
It doesn’t even matter
I had to fall
To lose it all
But in the end
It doesn’t even matter

(„Tak bardzo się starałem i tak daleko zaszedłem, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia. Musiałem upaść, żeby wszystko stracić, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia”)

Na końcu nic nie będzie miało znaczenia. Jedynie to, czy w odpowiednim momencie okazałam się być człowiekiem.

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑