Myśląc o kobiecie z dzisiejszej Ewangelii, łatwo mi sobie wyobrazić jak niesamowita zmiana musiała się w niej dokonać po tym, co wydarzyło się w świątyni, Kiedy została tam siłą zaprowadzona, z pewnością była przygotowana na śmierć. Nie mamy pojęcia co dokładnie wydarzyło się wcześniej i czy w sercu uznawała, że ukamienowanie jest słuszną karą za życie, które prowadziła, czy też wręcz przeciwnie, jakieś niezwykle trudne okoliczności wrzuciły ją w sytuację, w której się znalazła. Ewangelia nie mówi nam nic o tym czy żałowała swoich czynów, a Jezus wydaje się nie być tym zupełnie zainteresowany. Przeszłość traci swoją moc wobec tego, co Bóg może zrobić z przyszłością.

Ta konkretna kobieta w ciągu chwili przeszła od zagrożenia życia do pełnej wolności, również duchowej. Zwrot o 180 stopni. To z pewnością było doświadczenie tak silne, że pamiętała o nim każdego dnia. Ciekawa jestem czy w tej perspektywie zalecenie: „idź i nie grzesz więcej” wydawało jej się całkiem łatwym zadaniem. Przecież jak ktoś otarł się o śmierć, to zastanowi się pięćset razy zanim postawi się znowu w sytuacji zagrożenia. A jednak każdy z nas popełnia ciągle te same błędy, jakby nie pamiętając tych wielu sytuacji, kiedy Bóg nas wyratował z pułapek, które sami na siebie zastawiliśmy.  Człowiek ma tendencje do amnezji, ale Bóg też nie jest pamiętliwy – codziennie daje nam nową szansę i konsekwentnie uznaje za zamknięte to co wyznaliśmy w konfesjonale. Słyszałam kiedyś barwną metaforę mówiącą, że nasze grzechy lądują w głębokim jeziorze z tabliczką „nie łowić”. Bóg nie łowi, to my też tego nie róbmy.

Z drugiej strony to nasze zaczynanie od nowa przecież nie oznacza startu od zera. Nasza przeszłość nie znika, ale staje się ważnym budulcem naszej tożsamości i uczy coraz mądrzej wybierać. Jeśli tylko jest w naszym sercu pragnienie dobra, to nawet jeśli wydaje nam się, że kręcimy się w kółko, to ostatecznie jest to zawsze spirala, która przybliża nas do Boga. Czasem warto spojrzeć wstecz i docenić jak długą drogę każdy z nas przebył, by znaleźć się tu gdzie jesteśmy. Pięknie opisuje tę rzeczywistość Charlie Mackesy w ilustrowanej książce o tytule „Chłopiec, kret, lis i koń”. Sama dostałam ją w oryginale od bliskiej osoby z UK w ekstremalnie trudnym dla mnie czasie i pomogła mi zobaczyć, że trudności czy grzechy są do pokonania, a im trudniej, tym większe zwycięstwo.

W ostatnich tygodniach wojna przypomniała nam, że życie jest kruche. Gromadzone skrzętnie dobra materialne, bliskie osoby, kariera, zdrowie… wszystko to z dnia na dzień może bezpowrotnie znaleźć się pod jakimiś gruzami, a my zostaniemy z pustymi rękoma. Nie chodzi jednak o to, żeby żyć w lęku przed utratą tego co mamy, ale wręcz przeciwnie, by każdego dnia patrzeć z wdzięcznością na tak wiele drobiazgów, które znowu zostały nam dane, a przecież wcale nie musiały. Warto się zastanowić na ile dzisiaj zainwestowaliśmy w to co wieczne i metafizyczne, w to czego nikt i nic nie może nam odebrać,  czego „ani mól, ani rdza nie zniszczą”. Jak mówi moja ulubiona modlitwa: „Panie, daj mi jedynie miłość Twoją i łaskę, albowiem to mi wystarczy.”