Blog Ewy Bartosiewicz

Kategoria: Tu i teraz (Page 1 of 10)

Czas to miłość

Listopad to taki moment roku, w którym częściej myślimy o przemijaniu, śmierci, wieczności. Może bardziej zastanawiamy się nad tym, co ważne. Ja, jak co roku, odwiedzając moich bliskich na cmentarzu, postawiłam też znicz na grobie mojego nauczyciela geografii, który zmarł zupełnie nagle w dniu mojej ustnej matury z polskiego, czyli już ponad 23 lata temu. Nadal przed oczami mam jego dobrotliwą twarz i choć naprawdę niewiele niestety zdołał mnie nauczyć geografii, to jednak zapisał się w mojej pamięci. Może dlatego, że był zawsze po stronie uczniów; może dlatego, że był ludzki i życzliwy, a może po prostu dlatego, że miał dla nas czas.

Dlatego dziś o czasie kilka myśli. Czymże on jednak tak naprawdę jest? Dla Kanta – zmysłową formą naoczności, służącą do porządkowania wydarzeń. Dla wielu innych – czymś, co można wymienić na pieniądz, a później na pożądane rzeczy i usługi. Dla jeszcze innych, wśród których się odnajduję – najcenniejszym skarbem. Jak śpiewa na swojej najnowszej płycie Grzegorz Turnau: „choć nie pachnie, kształtu nie ma, nikt nie dotknął go ni raz, skarb każdego pokolenia, mamy czas! mamy czas!” I czasem żałuję, że pieniądz to nie czas i nie można zakupić dodatkowej godziny w ciągu dnia, żeby zmieścić się ze wszystkimi planami i marzeniami. 

W świecie instant, w którym żyjemy, może nam się wydawać, że cenimy nasz czas. Nie potrafimy czekać, wszystko chcemy mieć na wczoraj. Wydaje nam się, że każda chwila powinna być wykorzystana. Ostatnio kilka razy obił mi się o uszy cytat Earla Nightingale, który mówił: „Nigdy nie rezygnuj z celu, tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie”. To, co prawdziwie wartościowe, wymaga dojrzewania i nabierania smaku. Nie da się tego dostać od ręki, a efekty może dostrzeżemy po latach. Wiele razy też w życiu kierowałam się podobną maksymą, przypominając sobie, że czas nie był stracony, nawet jeśli do tego zamierzonego celu nigdy nie doszłam. Sama droga, na której się rozwijałam, nieustannie uczyłam, poznawałam siebie, był już wart ruszenia w nią, choćbym dotarła zupełnie gdzieś indziej niż zakładałam.

Jednocześnie wydaje się, że choć świadomie dostrzegamy wartość tego najcenniejszego zasobu, w jakiś przedziwny sposób ciągle go trwonimy. Chyba nigdy w historii nie przeskrollowaliśmy tyle cennych chwil, nie zaniedbaliśmy tak bardzo relacji na rzecz robienia kariery i innych „ważnych” rzeczy. Nigdy wcześniej tak bardzo nie baliśmy się tego, że coś nam umknie i nie prześladowało nas wrażenie, że choćby moment bezczynności sprawi, że rozleci nam się świat. Powoli tracimy zdolność kontemplacji, patrzenia w gwiazdy, marzenia, refleksji, a może najbardziej zwyczajnej nudy, która pozwoliłaby naszym umysłom na choć odrobinę wytchnienia.

Krótki jest czas dany nam tu na ziemi. Kiedyś u kresu życia, kiedy będziemy się zastanawiać czy dobrze go wykorzystaliśmy, nie będziemy oceniać jak bardzo byliśmy produktywni i ile zadań, miejsc i wrażeń odhaczyliśmy. Spojrzymy wtedy raczej na chwile spędzone w bliskości z ludźmi, Bogiem i samym sobą. Zdamy sobie sprawę z tego, że czas jest jedyną walutą, którą można zamienić na miłość. 

Bieda to stan umysłu

Opadł już kurz po aferze u Wojewódzkiego, kiedy Julia Wieniawa zgodziła się z tezą, że bieda to stan umysłu. Drama ta wywołała tak duże oburzenie społeczne, że wyszła poza bańkę światka celebrytów. Tymczasem sam papież Leon XIV jakby postanowił odpowiedzieć Julii, pisząc w swojej pierwszej Adhortacji Dilexi Te: „Ubóstwo nie jest wyborem. Są jednak wciąż tacy, którzy ośmielają się tak twierdzić, wykazując się ślepotą i okrucieństwem.” (DT 14) Wydaje się oczywiste, że człowiekowi nie przybędzie pieniędzy od samego myślenia o nich, ale czy jednak przewrotnie nie może okazać się, że w tej kontrowersyjnej tezie jednak coś jest?

A co gdyby powiedzieć, że „niewola to stan umysłu”? Zewnętrznie nie możemy oczywiście siłą naszych myśli rozerwać krępujących nas łańcuchów, ale to nie znaczy, że przestaliśmy być wewnętrznie wolni. Wiktor Frankl w swoich wspomnieniach z obozu w Auschwitz pisze o tym, że człowiekowi można zabrać wszystko, ale nie można zabrać mu możliwości wyboru tego w jaki sposób postąpi. W każdym położeniu można okazać się szlachetnym albo podłym. Można wznieść się ponad otaczającą rzeczywistość, co pokazywali więźniowie dodający innym otuchy i oddający swój ostatni kawałek chleba, żeby komuś uratować życie. Można jednak również dać się wciągnąć w otchłań okrucieństwa i jako współwięzień okazać się bardziej bezwzględnym niż niejeden SS-Man. Na tę decyzję w momencie skrajnego doświadczenia wpływać będzie szereg wydarzeń z naszego życia, ale to właśnie wtedy objawić się może szczyt naszego człowieczeństwa. Nie inaczej dzieje się w codziennym życiu, kiedy możemy w pełni skorzystać z naszej wolności i postąpić właściwie, a możemy ulec oczekiwaniom innych, naszym własnym lękom albo żądzom i ostatecznie postąpić źle.  

Czy zatem bieda nie może być również stanem umysłu? Czy nie przyznalibyśmy racji temu, co mawiał Bob Marley, że „niektórzy ludzie są tak biedni, że mają tylko pieniądze”? Czy prawdziwie bogatym nie okaże się kiedyś ten, kto na ziemi miał niewiele, bo skarby gromadził sobie w Niebie? Znowu warto spojrzeć bardziej na to, co dzieje się w naszym sercu, niż na zewnętrzny stan naszego portfela. Wszak może być milioner całkowicie wolny wobec swoich milionów, a ktoś inny może być tak przywiązany do swojego jedynego kubka do kawy, że gotów jest za niego zabić. Praktyka jednak pokazuje, że im więcej się posiada, tym trudniej o dystans wobec pieniędzy. Sam Jezus mówi, że „łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego” (Łk 18,25). Dlatego też błogosławieni są ubodzy w duchu, czyli ci, którzy wobec tego co posiadają są wolni i pamiętają, że wszystko jest łaską i darem od Pana. Są ubodzy, bo wszystko mają „u Boga”. Papież Leon, cytując Jana Chryzostoma i św. Ambrożego, przypomina nam, że „nie dzielić się własnymi dobrami z ubogimi znaczy okradać ich i pozbawiać życia. Posiadane przez nas dobra nie są naszymi, ale ich dobrami. (…) Nie obdarowujesz przecież biedaka ze swego, lecz zwracasz mu to, co jest jego własnością. Sam bowiem przywłaszczasz jedynie sobie to, co należy do wszystkich” (DT 42-43).   

Kiedy sami mamy pod dostatkiem, łatwo jest zamknąć się w swoim świecie i nie zauważać, że w istocie nic nie należy do nas. „Trzeba powiedzieć, że rozwinęliśmy się pod wieloma aspektami, ale jesteśmy analfabetami w towarzyszeniu, opiece i wspieraniu najsłabszych i najbardziej wrażliwych w naszych rozwiniętych społeczeństwach. Przyzwyczailiśmy się do odwracania wzroku, do przechodzenia obok, do ignorowania sytuacji, chyba że dotyczą nas bezpośrednio” (Fratelli Tutti 64) Dlatego co jakiś czas robię sobie rachunek sumienia i zastanawiam się jak to jest możliwe, że ja tu sobie spokojnie żyję i nic mi nie brakuje, podczas gdy tak wielu ludzi nie ma za co wyżywić rodziny albo pracują tylko po to żeby przetrwać. Szukam wokół siebie Łazarzów, którzy czekają na okruchy z mojego ucztowania, ale łapię się nie raz na myśleniu tego świata, które podpowiada, że przecież uczciwie sobie zarobiłam i mogę zrobić z tym co zechcę.

Wydaje się jednak, że dzielenie się dobrami materialnymi nie jest jeszcze najważniejszą lekcją do przerobienia. Jest jeszcze ta, by nie patrzeć z góry. Papież Leon przywołując wielu świętych, zauważa, że „każdy z nich na swój sposób odkrył, że najubożsi są nie tylko przedmiotem naszego współczucia, ale nauczycielami Ewangelii. Nie chodzi o to, by „przynosić im” Boga, ale by spotkać Go przy nich. Wszystkie te przykłady uczą nas, że służba ubogim nie jest gestem wykonywanym „z góry ku dołowi”, ale spotkaniem równych sobie, gdzie Chrystus się objawia i jest adorowany.” (DT 79) Trzecią lekcją do odrobienia jest jeszcze trudniejsza. Usłyszałam ostatnio, że to co odróżniało Samarytanina od kapłana i lewity, było to, że on miał czas. W życiu zaplanowanym pod linijkę z kalendarzem po prostu nie ma przestrzeni, by kochać tych, którzy nas potrzebują. Jezus wielokrotnie pokazywał, że Jemu nigdzie się nie spieszy. Skoro On miał czas, to czemu ja miałabym go nie mieć? Czy rzeczywiście to, co mam do zrobienia, jest tak szalenie ważne i potrzebne, że nie mieści się już tam drugi człowiek? Prawdziwie biedny jest ten, kto okazuje się zbyt zajęty, by mieć czas na to, co naprawdę ważne. A zatem to stan umysłu. Nie ma wątpliwości.

Dzień nauczyciela

Dzień Nauczyciela to taki dzień, kiedy wszyscy w naszym szkolnym światku przypominają sobie, że ważne jest bycie wdzięcznym. Uczniowie i dyrekcja dziękują nauczycielom, ale i my w tym dniu myślimy dużo bardziej o tym, co piękne, satysfakcjonujące i dające nadzieję, a mniej o tym co na codzień jest naszą frustracją. Przyznam, że wiele rzeczy już w życiu robiłam i nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się doświadczać tak ambiwalentnych uczuć związanych z moją pracą. Jako nauczycielka potrafię jednego dnia mieć wszystkiego dosyć i w myślach składać już wypowiedzienie, a kolejnego dnia spojrzeć w zafascynowane oczy ucznia, któremu właśnie udało się rozwiązać trudne zadanie i uznać, że mam najwspanialszą pracę na świecie. 

Tymczasem moja nowa klasa bije rekordy docenienia w gronie pedagogicznym, co nieustannie mnie zaskakuje. Jeśli wchodzisz do pokoju nauczycielskiego i kilku nauczycieli ma nieodpartą chęć opowiedzieć o tym, jak to się doskonale pracuje z twoimi uczniami, to wiedz, że to nie jest stan naturalny. Od mojej 1A dostałam świeczkę o bajecznie cynamonowym zapachu i herbatkę o nazwie „eliksir szczęścia”, co chyba dobrze obrazuje fakt, że niesamowite mnie szczęście spotkało, że znowu trafiła mi się fantastyczna klasa.

Dzisiaj też wysłuchałam bardzo wzruszającej przemowy naszej byłej polonistki, której dziękowaliśmy za wiele lat pracy. Przypomniała ona o tym, że w każdym uczniu drzemie nieodkryty potencjał, a my mamy ten przywilej, że możemy go pomóc odkrywać. Poza tym utwierdziała mnie w przekonaniu, że życzliwość i uśmiech są czasem wiele więcej warte na drodze tego młodego człowieka niż jakakolwiek wiedza, którą możemy w niego wlać. 

Wszystkiego najlepszego mojej nauczycielskiej braci. Niech nam się coraz lepiej dzieje w tej szkolnej rzeczywistości 🙂

 

Tęsknota za ciszą

Nasz świat stał się po brzegi wypełniony słowami. Pada ich często zbyt wiele, bo potrafią ranić, oceniać i dzielić. Otacza nas nieustanna fala komentarzy, relacji, analiz i uwag, z czego tylko niektóre budują i inspirują. Wobec tego, że każdy ma dziś możliwość nieograniczonej wypowiedzi, mam ochotę po prostu zamilknąć na każdy temat. Wielokrotnie zadaję sobie pytanie „po co pisać?”, skoro wszystko zostało już napisane. Może już tylko po to, by tworzyć sztukę, by wyrażać podziw, by nazywać piękno, podobnie jak malowanie obrazu?  

Pod koniec wakacji w długiej trasie samochodem przesłuchałam audiobook „Światłoczułość” Jakuba Jarno. Pozytywne recenzje tej książki nie są przesadzone, bo autor rzeczywiście potrafi z pasją oddać rzeczywistość świata. W dodatku rzeczywistość niezwykle trudną, wojenną, okrutną. A czyta się z ciekawością, dostrzegając światło, celebrując dygresje i barwne opisy, czując że jest coś więcej tam, gdzie po ludzku widać tylko śmierć. Dobrze, że ktoś jeszcze potrafi skomponować ucztę z liter i zdań, analogii i znaczeń. Zatem i ja zatęskniłam za pisaniem, choć tak trudno mi to przychodzi w świecie utopionym w nadmiarze słów.

Życie coraz głośniej domaga się od nas ciszy i zatrzymania w wirze przebodźcowania treściami, ale jednocześnie zaprasza do tego, by ta cisza wypełniona była treścią, sensem i nadzieją. Dzisiaj, kiedy po miesiącu szkolnego szaleństwa, mój organizm postanowił się zbuntować i poprzekładać moje liczne plany na weekend, zatapiam się w ciszy i wspominam sobie czas kontemplacji pośród mazurskiej przyrody. Myślałam wtedy m.in. o tym, że całe szczęście świata można zamknąć w prostych gestach, zwyczajnej obecności i małych radościach. Wcale nie potrzeba zbyt wielu słów.   

Nowe nieuniknione

Nowe jest zazwyczaj przerażające. Albo przynajmniej niepokojące i kłopotliwe. Osacza nas swoją nieprzewidywalnością, brakiem stałości i nieoswojoną wizją przyszłości. Zawsze jakoś wygodniej nam z tym co stare, znane i sprawdzone, nawet jeśli czujemy, że mogłoby nadejść coś co zmieni nasze życie na lepsze. Wyjście poza strefę komfortu czasem wymaga niebywałej odwagi. 

Są też sytuacje, kiedy to nowe przychodzi nieuchronnie, bo taka jest naturalna kolej rzeczy. Jedno się kończy, a drugie zaczyna, tak samo jak po lecie przychodzi jesień, a po jesieni zima. Powinniśmy się spodziewać, być przygotowani. Jednak nawet jeśli to już czterdziesta jesień w naszym życiu, nadal nie wiemy do końca czego się po niej spodziewać. A co dopiero wtedy gdy zmiany dotyczą ludzi, miejsc i sytuacji, gdzie niewiadomych jest zbyt wiele, by dało się to ogarnąć naszą zapobiegawczą naturą. Najtrudniej jednak podchodzić do zmiany wtedy, kiedy to, co się skończyło, wydawało się na swój sposób doskonałe. Możemy wtedy wpaść w poczucie, że to co nadchodzi nieuchronnie nie wróży lepszego, a gorsze. Grozi nam nieustanne porównywanie i nostalgiczne odwracanie się za siebie. Może w naszej głowie zaświtać myśl, która zaświadczy o tym, że nasza dusza zestarzała się przedwcześnie: „To już nie będzie tak jak kiedyś”. Tymczasem wystarczy otworzyć szerzej serce, by zobaczyć, że nowe też jest piękne, tylko może w inny sposób, z innej strony i z inną intensywnością. Być może coś straciliśmy, ale w tym miejcu zyskaliśmy coś cenniejszego, co możemy łatwo przegapić. Jak mawia popularne powiedzenie: „Nie płacz, gdy zachodzi słońce, bo łzy nie pozwolą ci zobaczyć gwiazd.”  

Podobnie było z przyjściem Jezusa na ziemię. Wielu odrzuciło Go jako tego, który narusza święty porządek i prawo dane Mojżeszowi. Inni zawiedli się Nim, kiedy okazało się, że jednak nie zakończy rzymskiej okupacji. Ale tym, którzy uwierzyli, dało zupełnie nowe życie. Życie wcale nie pozbawione cierpienia, ale takie, które wypełnione jest po brzegi pasją i prawdziwą radością. Bardzo dobrze widać to w Dziejach Apostolskich, które opisują wydarzenia u początków Kościoła. Ich autor (św. Łukasz Ewangelista) zapewne trochę podkolorowywał i opisywał wiele rzeczy w różowych barwach, bo z listów św. Pawła rysuje nam się obraz bardziej zróżnicowany i nie pozbawiony konfliktów. Nie zmienia to jednak faktu, że chrześciajanie żyli tak, że inni pragnęli się do nich przyłączać, bo zobaczyli nowość, która prawdziwie wyzwalała. Doskonale pokazuje to nowy serial, którym od kilku tygodni sie zachwycam – „Testament”, czyli współczesna adaptacja właśnie Dziejów Apostolskich (niestety na razie tylko po angielsku). Zapewne jeszcze o nim usłyszycie 😉   

Zarówno w czasach pierwotnego Kościoła, jak i dzisiaj, mamy wybór. Możemy trzymać się tego co znane i oswojone z przekonaniem, że dobrze już było albo rzucić się w przepaść nieznanego z sercem pełnym ciekawości i uważności. Co oczywiście nie znaczy, że wszystko co nowe, jest dobre, bo zbyt wielu jest fałszywych proroków, którzy ogłaszają, że teraz jest czas wyjątkowy i czas przebudzenia, ale nic za tym realnie nie idzie. Nad nowością jednak warto się pochylić i zbadać czy przypakiem nie niesie dla nas czegoś wartościowego.   

Przede mną w tym roku wiele nowego, które nieuchronnie nadejść musiało. Zaczęło się dobrym wykładem o życiu Marii Skłodowskiej-Curie i jej odwadze do przebijania wielu szklanych sufitów i znajdowania siły do pokywania niesamowicie trudnych życiowych przeciwności. Obyśmy mieli w sobie tyle otwartości i ciekawości życia, by w nowym przyjąć tego, który czyni wszystko nowe.    

Dwie tragedie i ziarenko nadziei

W ostatnich dniach całą Polską wstrząsnęły dwie tragiczne śmierci – Anatola, który zginął z ręki proboszcza z Przypek oraz Dominika, pochłoniętego przez jezioro podczas próby harcerskiej na obozie. Zarówno zbrodnia, jak i bardzo złe decyzje podjęte przez młodych ludzi, na tak wielu poziomach wywołują niewyobrażalny ból. W jednym przypadku najprawdopodobniej zadziałały silne emocje, a w drugim kompletny brak wyobraźni, Trudno nie zadawać sobie pytania „jak mogło do tego dojść??”. Tak wielu osobom w tych dniach zawalił się świat. W obu przypadkach sprawcy reprezentowali instytucje, które powinny być wzorami troski o człowieka i stróżami bezpieczeństwa i które w moim osobistym życiu były przestrzeniami dojrzewania do bycia tym, kim jestem dzisiaj. Tym razem jednak konkretni ludzie w tych instytucjach zawiedli. Z przejęciem odmawiałam wczoraj modlitwę, jaką warszawski arcybiskup zarządził we wszystkich parafiach archidiecezji w geście prośby o przebaczenie za ten haniebny czyn naszego współbrata w wierze. Modlitwa nie przywróci życia ani Anatolowi ani Dominikowi, ale może wnieść światło do tej ciemności, w jakiej się znaleźliśmy, a to już bardzo dużo.  

Dzisiaj nadeszła do mnie też pewna bardzo pozytywna wiadomość. Prawie 10 lat temu pracowałam w gimnazjum w Gdyni jako katechetka i  trzy tygodnie przed rekolekcjami wielkopostnymi wykruszyła mi się ekipa, która miała je poprowadzić. Poruszyłam niebo i ziemię, żeby zebrać nowy skład i wsparli mnie wtedy nie tylko znajomi z Trójmiasta i jezuiccy nowicjusze, ale też kilka osób z Poznania. Powstał doskonały Dream Team, który po zaledwie kilku godzinach wspólnych spotkań, poprawdził rekolekcje wspanialsze niż te pierwotnie planowane,  a dzisiaj Ania podzieliła się takim echem tamtych wydarzeń:   

 Wczoraj idąc sobie spokojnie po moim ukochanym mieście zaczepia mnie młoda dziewczyna. Poza tym, że częstuje mnie czymś dobrym, to zaczyna rozmowę:
– Pamięta Pani rekolekcje dla gimnazjalistów? Spotkałyśmy się tam.
W tym momencie w mojej głowie pojawiają się wspomnienia. Pewna nauczycielka religii chcąc ratować sytuację, której serio zależało na tych dzieciakach, skrzyknęła ludzi z całego Trójmiasta, żebyśmy razem stworzyli rekolekcje dla gimnazjalistów. Praktycznie się nie znając. Podjęliśmy się tego.
– Dobrze wspominam ten czas, i to jak to zostało przeprowadzone. – mówi dalej.
Z tego co mówi miałam wrażenie, że zobaczyła jakiś taki inny Kościół – żywy? Młody? Radosny? Jakiś inny niż znała dotychczas. To może moje wrażenie. Ale na pewno doświadczenie tych rekolekcji zostawiło w niej – i z tego co mówiła nie tylko w niej – „dobry ślad”. A minęło wiele lat.
Czy to nie jest piękna ilustracja dzisiejszej Ewangelii o ziarnku gorczycy? Mówimy, działamy, jesteśmy – ze świadectwem i przekazem Dobrej Nowiny. Kiedy wyrośnie z tego coś dobrego? Czy się o tym dowiemy? Nie wiem. Czasami tak, innym razem nie.
Jedno jest pewne. Nie zniechęcaj się.
Nigdy nie wiesz w kim, Twoje świadectwo zostawi ślad.

Trudno się nie zgodzić, że to małe ziarenko wtedy zasiane, dzisiaj przyniosło owoce, o których nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Patrząc jak śmierć przeplata się z życiem, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że czasem chwila niepostrzerzenie może zmienić tak wiele. Kruchość istnienia i świadomość, że nie wiemy ile jeszcze dane jest nam dni na tym świecie, może nam przypominać o tym żeby z wdzięcznością przyjmować każdą chwilę, a nawet najmniejsze dobro może odmienić czyjeś życie. Ziarnko nadziei w ciemności świata.    

Puzzle, czyli jak posklejać nasz kraj

Ostatnie dni są dla mnie trudne. Znalazłam się na wojnie, w której dla wielu „ci drudzy” jawią się jako zło wcielone. Niestety mało zostało z postawy ewangelicznej u tych, co mieli Ewangelię na ustach i niebardzo tolerancyjni okazali się ci, co występowali z toleracją na sztandarach. A po środku my – ci, którzy zawieszeni w próżni między informacyjnymi bańkami, zalewani jesteśmy nienawiścią z obu stron barykady; ci, którym w codziennych rozmowach przychodzi bronić jednego i drugiego frontu; ci, którzy nadal mają szacunek do każdego, bez względu na to gdzie postawili krzyżyk i do tych, którzy w niedzielę poszli na lody zamiast stawiać krzyżyki; ci, którzy wcale nie cieszą się wysoką frekwencją, bo wiedzą, że stoi za nią przekonanie, że jak wygra „ten drugi”, to trzeba się będzie zacząć pakować. Nie mam pojęcia ilu nas jest – może garstka, a może całe miliony. Czuję dzisiaj jednak ciężar odpowiedzialności na naszych barkach, by być pomostem, który sprawi, że posklejamy ten kraj na pół pęknięty.

Od jakiegoś czasu wciągnęłam się w układanie puzzli. Podoba mi się jak z chaosu przeróżnych kawałków powstawać zaczyna całość, która ma sens. Fascynują mnie te momenty, kiedy wydaje się, że musiałam pogubić jakieś emementy, bo na pewno nic nie pasuje w miejscu, na które patrzę, a za chwilę okazuje się, że jednak coś się znajduje. Albo ten moment, kiedy dwa ułożone większe kawałki w zaskakujący sposób nagle zaczynają się ze sobą łączyć. Wtedy uświadamiam sobie, że coś co mentalnie wydawało mi się niesamowicie daleko, może być bliskie, na wyciągnięcie ręki. Dotyczy to każdego „innego” w naszym życiu. Tego, kto inaczej myśli, ma inną wrażliwość, inaczej przeżywa rzeczywistość. Jeszcze bardziej jednak dotyczy Boga, który jest tak bardzo inny od nas, jak to tylko możliwe – On Stwórca, a my stworzenia. Jego myśli nie są naszymi myślami, ani nasze drogi Jego drogami (por. Iz 55,8-9), a jednak On nas nigdy nie porzuca. On potrafi kochać, choć każdego dnia ciągle na nowo nie żyjemy tak, jak On by tego chciał. 

Co teraz robić w tej podzielonej rzeczywistości? Może czasem wyłączyć telefon i poukładać puzzle? Może czasem bardzo na serio pomodlić się o jedność? A może po prostu robić swoją robotę i małymi kroczkami udowadniać, że świat jest o wiele piękniejszy niż kreują go media? Ja np. w czwartek będę miała zaszczyt i przyjemność powiedzieć kilka słów do młodych przed bierzmowaniem. I sama sobie przypomnę, że On jest większy od wszystkiego co może nas dzisiaj niepokoić.   

Duch czy polityka?

Już dzisiaj kardynałowie zbierają się, by wkrótce dokonać najważniejszego wyboru, który raz na kilkanaście lat staje przed Kościołem i który określi kierunek jego rozwoju na najbliższe dekady. Czy decyzja ta zostanie podjęta pod wpływem Ducha Świętego? Nie mam wątpliwości. Czy kardynałowie będą kierować się czasem partykularnymi interesami, próbując przeforsować swoją wizję Kościoła? Owszem, z pewnością. Można by pomyśleć, że perspektywy te się wykluczają, a jednak tak właśnie wygląda współpraca Boga i człowieka od samego początku stworzenia. Nasza Biblia nie spadła nam z nieba, ale została spisana przez ludzi, którzy byli przedstawicielami swoich czasów, zakorzenieni w kulturze, ze swoimi historiami, nadziejami i światopoglądem. A jednak wierzymy, że Duch Święty działał w nich z całą swą mocą i nazywamy to natchnieniem. Podobnie w Dziejach Apostoskich widzimy jak Apostołowie nie mają zawsze pełnej jasności na temat tego jaką podjąć decyzję. Muszą szukać, rozeznawać, konsultować i potem żyć z niepewnością czy może jednak nie wybrali źle. W tym jednak jest całe piękno bycia stworzeniem, które dostało tyle wolności i odpowiedzialności, że może z samym Stwórcą współpracować. 

Czasami bywa tak, że ta złożona rzeczywistość jest znacznie trudniejsza dla tych, którzy te decyzje przyjmują, niż dla tych co je podejmują. Łatwiej bowiem z najepszymi intencjami zabrać się za proces wsłuchiwania się w głos Boga, niż zaufać, że ten mój bliźni (nie daj Boże przełożony) rzeczywiście nie kierował się swoimi lękami, interesami, uprzedzeniami i niedojrzałością. A przecież właśnie tak mogło być! Warto wtedy mieć w głowie złotą zasadę mówiącą: „Bogu nie zawsze podobają się decyzje przełożonych, ale zawsze podoba Mu się, kiedy w posłuszeństwie je wypełniamy”. 

Myśląc o kolejnym papieżu, jak pewnie każdy, mam swoje nadzieje i obawy. Osobiście wolałabym, żeby kolejny pontyfikat był kontynuacją franciszkowej wrażliwości, czułości i otwartości. Może jednak być zupełnie odwrotnie i przyjdzie mi mierzyć się z decyzjami, które nie będą po mojej myśli i wypowiedziami, z którymi po ludzku nie będę się zgadzać. Nie przestanę jednak wierzyć, że ktokolwiek zasiądzie na stolicy Piotrowej, będzie miał mandat z Góry, bo to, co dziać się będzie za chwilę za zamkniętymi drzwiami konklawe, to nie demokratyczne wybory wprawnego polityka, który przekona do siebie większość, ale inspirowany powiewem Ducha Świętego tajemniczy proces współpracy stworzeń ze swoim Stwórcą. Kardynałowie w tym procesie pozostają ludźmi, więc nasza modlitwa należy im się jak psu buda. Ja nie zamierzam ich w tym zawieść! 

Dzisiaj

W Wielki Czwartek bezpośrednio przed przeistoczeniem wypowiada się słowa, które padają tylko raz w roku: „On to w dzień przed męką, to jest DZISIAJ, wziął chleb w swoje święte i czcigodne ręce…” To przypomnienie naznaczyło moje przeżywanie Triduum Paschalnego, kiedy pozwoliłam sobie zatrzymać się w tu i teraz, nie rozpamiętując przeszłości i nie roztrząsając niepewnej przyszłości. Jednocześnie jednak to DZISIAJ zawiera w sobie z całą mocą zarówno prawdziwe wydarzenia sprzed 2000 lat, jak i eschatologiczną nadzieję na wieczną ucztę Baranka w Nowym Jeruzalem. 

Trwamy jeszcze w Oktawie Wielkanocy. Przez osiem dni naszym DZISIAJ jest nieustanna Niedziela Zmartwychwstania. Ileż to zdążyło się wydarzyć w tę Niedzielę! W skali wielkich spraw światowych, odszedł papież Franciszek, kończąc kolejny ważny etap w dziejach Kościoła, pod tak wieloma względami unikatowy i świeży. Zdążyliśmy już go pogrzebać i nieco podsumować ten pontyfikat. To co zostało mi z homilii pogrzebowej, to papież, który dbał, by Kościół otwarty był dla wszystkich i z muzeum stawał się coraz bardziej szpitalem polowym. Z autentycznym zaniepokojeniem pomyślałam sobie o tych wszystkich na marginesach świata i społeczeństw, których Franciszek rozumiał i przygarniał. Stracili właśnie ojca i znowu na chwilę zostali sierotami. Obyśmy jako Kościół potrafili ich nadal odnajdywać i kochać.  

W skali małych spraw w moim małym świecie, w trwającym DZISIAJ zdążyłam pożegnać moją ukochaną klasę wychowawczą, która przez ostatnie cztery lata była dla mnie źródłem wielu radości i wzruszeń. Dostałam od nich wspaniałe tablo, na którym każdy jest superbohaterem. Rzeczywiście przeszli przez ten niełatwy czas, pokazując, że mogą wiele, opierając się nie tylko na swoich super-mocach, ale przede wszystkim na mocy wspólnoty. W środę, kiedy przybijałam pieczątki z orzełkiem na świeżo wydrukowanych świadectwach tuż nad napisem: „Świadectwo jest dokumentem potwierdzającym posiadanie wykształcenia średniego”, nie mogłam się nie wzruszać na myśl, że tak szybko to minęło i oni już tacy dorośli…

Na deser jeszcze w trwającym DZISIAJ miałam pierwszy wykład z patrologii. Przebiegliśmy przez wiele starożytnych dokumentów i apokryfów, poszukując tego w jaki sposób żyli pierwsi chrześcijanie. Na koniec jednak urzekła mnie historia z tzw. Ewangelii Nikodema. Akcja rozgrywa się tuż po ukrzyżowaniu, kiedy to do Nieba dobija się Dobry Łotr, mówiąc, że Jezus obiecał mu, że jeszcze dziś będzie z Nim w raju. W Niebie zdziwieni sytuacją, mówią: „problem w tym, że Jego jeszcze nie ma, poszedł do Szeolu wyciągnąć stamtąd umarłych, musisz poczekać…” Nieustannie intensywne to DZISIAJ, ale nie zamieniłabym go na żaden inny dzień. Za Kubusiem Puchatkiem muszę przyznać, że ten jest moim ulubionym 🙂

 

Nieskończona czułość mojego Boga

Wielki Post zaczęłam wczoraj uroczyście na Rakowieckiej wraz z Arcybiskupem Adrianem Galbasem. Padło tam sporo inspirujących słów, szczególnie w kontekście postu, modlitwy i jałmużny. Mnie jednak zatrzymało kilka niespodziewanych wątków.

Arcybiskup mówił o tym, że kiedyś natknął się na kurs angielskiego o nazwie „dla wiecznie początkujących”, czyli dla tych, którzy ciągle zaczynają i nie mogą pójść dalej, bo się zniechęcają i porzucają dobre praktyki. Zachęcał do zrobienia kroku, aby spróbować wyjść choć trochę do przodu, by nie zaczynać ciągle od nowa. Pomyślałam sobie, że jest w tym jakaś mądrość, żeby nie pozwolić sobie na zniechęcenie i acedię, ale z determinacją szukać duchowego pokarmu w tym czasie. Kiedy wróciła do domu, wyświetliło mi się zaproszenie na rekolekcje wielkopostne prowadzone przez Krzysztofa Pałysa, dominikanina, którego bardzo cenię. Rekolekcje te zatytułował „dla początkujących”, bo przecież bez względu na staż chodzenia za Jezusem, wszyscy jesteśmy uczniami i powinniśmy zawsze myśleć o sobie jako ci na poczatku drogi i zawsze w pokorze uznawać, że nie wiemy, nie rozumiemy i nie możemy mieć pewności. W świetle różnych wydarzeń w ostatnim czasie, pomyślałam sobie, że jest w tym mądrość jeszcze większa.

Ostatecznie uśmiechnęłam się serdecznie myśląc o tych dwóch skrajnie przeciwnych wielkopostnych propozycjach, które jednak mogą okazać się zaskakująco spójne i wcale nie muszące się wykluczać. Pomyślałam sobie jak wspaniale różnorodny jest nasz Kościół i jak często różne drogi są każdemu z nas potrzebne. O tym też pisałam w pierwszym rozważaniu z cyklu Wielki Post z The Chosen, pokazując, że każdy ma swoją unikalną drogę na ten specjalny czas z Jezusem.

To jednak, co poruszło mnie najbardziej to pieśń na zakończenie. „Oto ona, oto ona, nieskończona czułość mojego Boga” – z tymi słowami wyśpiewywanymi pięknie przez nasz chór, Arcybiskup opuszczał sanktuarium Andrzeja Boboli, po drodze błogosławiąc wszystkich i przybijając piątkę dziewczynce w pierwszej ławce. Wtedy dotarło do mnie o czym jest ten Wielki Post. Nie o tym, żeby teraz coś osiągnąć, odpokutować, udowodnić coś Bogu i sobie. Nie o tym, żeby usłyszeć wiele mądrych słów na rekolekcjach i próbować je wcielać w życie. Nie o tym też, by zapełnić swój kalendarz pobożnymi praktykami. Wielki Post jest o czułości Boga i o tym żeby zrobić radykalnie wszystko, by się z nią spotkać. I temu ma służyć post, czyli zrezygnowanie z tego co może od tej czułości odciągać; modlitwa, czyli danie Bogu przestrzeni na okazanie tej czułości; i jałmużna, czyli praktyczne poszerzanie serca i przekazywanie tej czułości dalej.

 Pięknego czasu życzę Wam i sobie 🙂     

« Older posts

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑