Blog Ewy Bartosiewicz

Kategoria: Tu i teraz (Page 2 of 8)

Rok pod znakiem motyla

Kolejny rok szkolny rozpoczęty. To będzie rok pod znakiem motyla, bo kto jak kto, ale motyl dobrze wie co oznacza przechodzić przez trudne zmiany, które ostatecznie prowadzą do rozwoju i nowego otwarcia. Czasem potrzebna nam odwaga by wykonać pierwszy krok ku nowemu, czasem siły by wytrwać w tym, co życie nam przynosi. Zawsze to jednak ten sam trud opuszczenia znanego i często już wygodnego (choć czasem odbierającego życie!) status quo. Chciałabym, żeby moi uczniowie czuli, że nie są sami w tych procesach, więc dostali ode mnie przypominajkę w postaci własnoręcznie malowanego motyla 🙂 Oczywiście i ja, jak każdy, na różnych poziomach się z tymi procesami zmagam, więc dla siebie zostawiłam kilka zdjęć 😉 (dzięki, Julita, za sesję!)

 W życiu duchowym zmiany są również niezbędne i często nie mniej bolesne. Ależ to złudne uczucie, gdy wydaje nam się, że już Pana Boga poznaliśmy, mamy nasz rytm modlitwy, rytuały, ulubione wersety… Wtedy Panu Bogu nie pozostaje nic innego jak powywracać nam życie do góry nogami, by wybić nas z tej pychy i zaślepienia. Kiedy jednak nasza pełzająca jak gąsienica duchowość wyjdzie w końcu z ciasnego kokonu, okaże się, że latamy na takich wysokościach, o jakich nam się nawet nie śniło! Aż do kolejnego momentu koniecznej przemiany… Bo świętość nie polega na osiągnięciu jakiegoś ostatecznego stadium rozwoju, ale na tym, że nigdy nie pozwolimy naszego Boga zamknąć w stworzonych przez nasz umysł pudełkach. To wymaga pokory, odwagi, nadziei i czasem dużej determinacji. Nagrodą jest jednak nie tylko wieczne szczęście w przyszłym życiu, ale też coraz piękniejsze skrzydła. 

Życzę nam wszystkim, by ten rok szkolny był czasem odkrywania nowych horyzontów, znajdowania nowych ścieżek i kreatywnego poruszania się po falach rzeczywistości. Jak pięknie nam zapowiada Jezus w dzisiejszej Ewangelii – rok łaski od Pana!

p.s. Jeśli nie widzieliście jeszcze fragmentu The Chosen, w którym Jezus przemawia w synagodze w Nazarecie, to polecam bardzo serdecznie. To odcinek 3 z 3 sezonu, ale może stanowić zupełnie osobną całość, więc oglądajcie śmiało nawet jeśli nic innego nie widzieliście 🙂 

Niedojrzałe śliwki

Na horyzoncie widać już nowy rok szkolny. Nowe wyzwania i stare trudności. Choć muszę przyznać, że za niektórymi uczniami się już nieco stęskniłam, to mam świadomość, że to pewnie tylko niepoprawny optymizm nauczyciela objawiający się w połowie sierpnia 😉 Co by jednak nie mówić, wakacje miałam piękne i z nowymi siłami wracam do boju z codziennością. Po raz kolejny miałam wielką przyjemność w sumie cały miesiąc spędzić na różnego rodzaju ćwiczeniach duchowych, zostawiając sobie na deser swoje własne rekolekcje. Wiele Wam nie opowiem, ale mogę się podzielić jedną małą przygodą, która okazała się całkiem pouczająca.

Pewnego dnia wstałam rano z myślą, że zjadłabym sobie śliwki. Zaskoczyła mnie nieco ta myśl, bo ani nie są to jakoś moje szczególnie ulubione owoce, ani nie było żadnego konkretnego powodu, by właśnie teraz mieć na nie ochotę. Szybko jednak zracjonalizowałam sobie nagłą owocową zachciankę, uświadamiając sobie, że czas na śliwki to chyba dopiero we wrześniu, więc należałoby jeszcze cierpliwie poczekać. Wydawać by się mogło, że to będzie tyle w temacie, ale ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, na obiedzie pojawiły się właśnie one – śliwki w swej pięknej purpurowej postaci! Nie zdążyłam jeszcze wyjść z podziwu dla zaskakujących niespodzianek Pana Boga, kiedy okazało się, że to nie będzie słodki duchowy cukierek, ale raczej kwaśna lekcja do zapamiętania. Nie trudno się domyślić, że śliwki okazały się niedojrzałe i z trudnem przełknęłam je w ramach podwieczorka. Zostawiły swój rekolekcyjny ślad w dzienniku duchowym brzmiący: „Miej cierpliwość, bo inaczej będziesz jeść niedojrzałe śliwki”.

Cierpliwość to cnota, której chyba wszystkim nam potrzeba. Nie dziwne, że jest to jeden z owoców Ducha Świętego, bo ewidentnie potrzeba łaski, żeby czekać bez narzekania i próby przyspieszania na siłę pewnych procesów. Czasem droga przez pustynię się dłuży, ale Bóg wie co robi. „Niech zaś dla was, umiłowani, nie będzie tajne to jedno, że jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień. Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy – bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka – ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia.” (2P 3,8-9)  Na szczęście, choć my często ciepliwość tracimy, to Jemu nigdy jej nie zabraknie!

 

Jestem, który Jestem

Po raz kolejny już jestem na rekolekcjach dla rodzin w duchu ignacjańskim. Rodzice mają 3h dziennie na modlitwę i konferencję, a w tym czasie dzieci mają opiekę. To wydaje się śmiesznie mało w porównaniu z czasem w pełnym milczeniu, a jednak Pan Jezus znajduje swoją drogę, by powiedzieć to, co ważne. Zachwycam się za każdym razem tym, ile On potrafi wycisnąć z czasu, który Jemu oddamy na modlitwę. Cała reszta dnia poświęcona jest na rodzinne wakacje w pięknych okolicznościach górskiej przyrody i to wcale nie mniej ważny czas rekolekcji, w którym jest okazja, by doświadczenie modlitwy przekuć na realną miłość w codzienności. 

Szczególną przestrzenią na każdych rekolekcjach jest dla mnie zawsze Adoracja. Mam to szczęście i przywilej, że prawie przez cały pierwszy miesiąc moich wakacji codziennie miałam okazję wpatrywać się w Najświętszy Sakrament i po prostu być z Nim. To moment, kiedy możemy przypomnieć sobie o tym najważniejszym przymiocie Boga, który przedstawia się Mojżeszowi jako JESTEM. Owszem, możemy powiedzieć jeszcze, że jest Dobry, Sprawiedliwy, Łagodny, Miłosierny, Wszechmocny… i to wszystko prawda, ale przede wszystkim jest Bogiem obecnym. Myślę, że to jest też najważniejsze, w czym mamy Boga w życiu naśladować. Najlepiej widać to we wszystkich sytuacjach granicznych, kiedy nie potrzebujemy już mądrych rad, błyskotliwych rozwiązań, racjonalnego tłumaczenia i ckliwych pocieszeń. Potrzebujemy tylko tego, by ktoś był. Czuła obecność jest tym, co leczy serce i pokrzepia duszę. Tego potrzebują dzieci od rodziców i rodzice od dzieci, małżonkowie, przyjaciele, wspólnoty, sąsiedzi, współpracownicy… a tak często właśnie tego dajemy sobie najmniej, bo życie goni, zadania same się nie zrobią i tyle różnych spraw wymaga naszej uwagi. Dlatego tak kocham Adorację. On nigdzie nie biega i nic nie załatwia. Po prostu JEST.

W tym roku w Ochotnicy mamy pogodę iście w kratkę. W jednym momencie jest upalne słońce, a już za chwilę burza z piorunami i ścianą deszczu. Zupełnie jak w życiu. Może Bóg chce nam pokazać, że cokolwiek by się nie działo, On JEST i to wystarczy.

Zielona siła życiowa

Za mną kolejna edycja rekolekcji fotograficznych. Za każdym razem z coraz większym zachwytem patrzę na działanie Duch Świętego w tym nietypowym połączeniu ducha ignacjańskiego z twórczością, kreatywnością i kontemplacją dzieła stworzenia. To zawsze ogromna radość i zaszczyt widzieć jak Bóg przemienia serca i uczy patrzeć z miłością. W tym roku usłyszałam największy komplement, jaki mogę sobie wyobrazić: „Myślałam, że to będą rekolekcje łatwe, miłe i przyjemne. Pomodlimy się, porobimy zdjęcia. Nie spodziewałam się, że będziemy schodzić tak głęboko!” Nie ma większej radości niż widzieć proces wychodzenia na głębię.

Jedna z rzeczy, o których wspominam na rekolekcjach to koncepcja zielonej mocy (viriditas) wg św. Hildegardy, mistyczki z XI w, znanej nam głównie z diet i przypraw, ale której wizja była znacznie szersza niż nam się wydaje. Nie jestem specjalistką od tej świętej, więc zostawiam Was z kawałkiem artykułu prof. Kowalewskiej:     

Choć świat został stworzony dla człowieka i ze względu na potrzeby człowieka, to w całym swym bogactwie i złożoności stanowi niejako jeden złożony organizm. Każdy z członków tego organizmu przenika siła, dzięki której te rzeczy istnieją. To moc Ducha Świętego, którego Hildegarda nazywa „rdzeniem” lub „korzeniem” każdego bytu. Dodatkowo wszelkie istoty żywe posiadają pewną moc życiową, zwaną przez wizjonerkę viriditas. Dzięki niej rosną, rozmnażają się, a także mogą się odradzać po okresach, w których ich funkcje życiowe – z różnych powodów – ulegają osłabieniu. Viriditas to taka „zielona siła życiowa”, która świadczy o witalizmie przyrody, jest podstawą dynamiki rozwoju i zdrowia organizmów. Jest ona warunkiem wszelkiego rozwoju, dojrzewania i owocowania. Hildegarda pisze w Liber divinorum operum: Per viriditatem ad fructuositatem, czyli „przez zieloną siłę do owocowania”. Zanikanie viriditas to utrata sił, co Hildegarda na podstawie własnych przeżyć określała jako odczucie wysychania krwi w żyłach i szpiku w kościach.” (prof. dr hab. Małgorzata Kowalewska, „Zielona Filozofia św. Hildegardy cz. II„)

Koncepcja zielonej siły podtrzymującej świat nieodłącznie kojarzy mi się też z encykliką Laudato Si, która jest bardzo bliska mojemu sercu i tylko ze względu na brak czasu nie zajmuję się już nią tak bardzo jak kiedyś. Szczególnie ważna jest dla mnie świadomość, że wszystko jest połączone i nic nie może istnieć w oderwaniu od świata. Jak pisał Thomas Merton – „Nikt nie jest samotną wyspą”. 

„Osoby Boskie są relacjami samoistnymi, a świat stworzony na wzór Boga jest siecią relacji. Stworzenia skierowane są ku Bogu, a cechą wszystkich istot żywych jest dążenie do innego stworzenia tak, że we wszechświecie można znaleźć niezliczone, trwałe relacje, które wzajemnie tajemniczo się przeplatają. Zachęca to nas nie tylko do podziwiania wielu powiązań istniejących między stworzeniami, ale prowadzi także do odkrycia klucza naszej samorealizacji. Byt ludzki bowiem tym bardziej się rozwija, tym bardziej dojrzewa i tym bardziej się uświęca, im bardziej wchodzi w relacje, przekraczając siebie, aby żyć w komunii z Bogiem, z innymi i ze wszystkimi stworzeniami. W ten sposób przyjmuje w swoim życiu ową dynamikę trynitarną, jaką Bóg w nim odcisnął od początku jego istnienia. Wszystko jest połączone, a to nas zachęca do dojrzewania w duchowości globalnej solidarności, która emanuje z tajemnicy Trójcy Świętej.” (Laudato Si 240)

Niech w ten wakacyjny czas, kiedy częściej mamy okazję do zachwytu nad stworzeniem, towarzyszy nam zielona siła, która daje życie światu, ale też w nas wlewa nową energię do działania na Bożą chwałę. 

Ja już opuszczam Falenicę, gdzie Pan Bóg pozwalał mi leżeć na zielonych hamaczkach i orzeźwiał moją duszę cudownym czasem towarzyszenia innym. Teraz czas ruszać dalej w drogę 😉

Wyzerować świat?

Dziś po raz pierwszy usłyszeliśmy nowy singiel Kwiatu Jabłoni promujący ich trzecią płytę. Piosenka ma tytuł „Od nowa” i snuje przed nami wizję, w której moglibyśmy rozpocząć wszystko od nowa, zapominając o trudnej przeszłości. 

Czy mógłby ktoś tak wyzerować świat
Żeby się nic nie stało do wczoraj?
Bez słów co bolą, bez otwartych ran
Żebyśmy się poznali od nowa

Ktoś mógłby pomyśleć, że tak właśnie będzie wyglądać Niebo. Bóg nareszcie przeniesie nas z tego łez padołu do nowej rzeczywistości, w której zapomnimy o cierpieniu, bólu i krzywdzie nam zadanej. Zaczniemy z czystą kartą i nie będziemy się już mierzyć z naszymi własnymi błędami; przestaniemy pamiętać o słowach, których wielokrotnie wypowiedzieliśmy o jedno za dużo; nie będą nas prześladować trudne wspomnienia.  Kusząca wizja? Otóż nie! 

Wydaje się, że Jezus prowadzi nas w kierunku zupełnie przeciwnym. Kiedy ukazuje się Apostołom po zmartwychwstaniu nie rozpoznają oni Jego twarzy, choć przecież widzieli go kilka dni wcześniej. Jego wygląd zewnętrzny musiał zatem przemienić się całkowicie. Znakiem rozpoznawczym stają się natomiast Jego… rany. Pokazuje uczniom przebite dłonie, stopy i bok. Czyż to nie szokujące, że ze wszystkich chwil spędzonych na ziemi, Syn Boży postanowił zachować właśnie ślady zbrodni? Czyż to nie oznacza przechowania w wiecznej Boskiej pamięci właśnie bólu i krzywdy? Dlaczego właśnie tak? 

Nie wiemy jak będzie wyglądało życie po śmierci, ale możemy być prawie pewni, że pamięć nie zostanie nam wymazana. I to jest bardzo dobra nowina! Nie zapomnimy o tym, co spotkało nas na ziemi, ale zaczniemy na to patrzeć z zupełnie nowej perspektywy, która przepełniona będzie czystą miłością. Wspomnienia przestaną nas boleć, rany przemienią się w blizny i zrozumiemy w pełni to, że nasza historia, choć trudna, była konieczna byśmy stali się tym, kim dzisiaj jesteśmy. Spotkamy wtedy tych, których kochaliśmy, by powspominać dobre czasy, ale spotkamy też naszych krzywdzicieli, by poznać ich motywacje i uwarunkowania, a potem razem z nimi zapłakać.

Odkryciem kopenikańskim było dla mnie swego czasu zrozumienie, że w Niebie nie będę mieć nowej relacji z Bogiem, ale będzie ona kontunuacją tego, co udało nam się zbudować już teraz. Powie mi wtedy: „A pamiętasz jak w ’98…?”, „Pamiętam jak prosiłaś…”, „Pamiętam jak razem płakaliśmy…”, „Pamiętam tę szaloną podóż…” To nie będzie spotkanie z obcym Bogiem, ale ze starym przyjacielem, z którym już wiele przeżyłam. Jaką szkodą byłoby zaczynać wszystko od nowa!  

Boże, nie wyzerowuj nam świata, ale naucz nas patrzeć na niego sercem, oczami Twojej Miłości.

 

Poezja uratuje świat

W niedzielę byłam na koncercie Starego Dobrego Małżeństwa. Ostatnio miałam taką okazję jakieś pół życia temu, a czułam się jakby to było wczoraj. Piosenki, których nie słyszałam od początków tego wieku, same się śpiewały – bez trudu wydostawały się z najgłębszych zakamarków zakurzonej pamięci. Czas płynie nieubłaganie, ale czyni czasem tak przedziwne zakręty, jak wąska rzeka wśród szuwarów. Zastanawiasz się jak to możliwe, że właśnie taką wybrała trajektorię i czy nie zaczęła przypadkiem płynąć w odwrotnym kierunku… Wróciły wspomnienia wielu nocy przy ognisku czy świecach, kiedy „czwartą nad ranem” śpiewało się, a jakże, o czwartej nad ranem; czasów kiedy na szóstkę z polskiego wystarczyło zaśpiewać dobrze znaną „Glorię”; niepowtarzalnych chwil słuchania „bieszczadzkich aniołów” w Wetlinie… 

Wcale nie chciałabym wracać do tych czasów młodości, ale uświadomiłam sobie, że to kim jestem teraz ukształtowała poezja. Nigdy nie zaczytywałam się w tomikach wierszy, ale jednak słowa napisane przez Stachurę, Bellona, Szymborską, Baczyńskiego, Grechutę czy Miłosza towarzyszyły mi w różnych momentach mojego życia. Nawet jeśli wtedy jej nie rozumiałam, to przenikała do mojego serca, ucząc łagodności, bratestwa, nadziei, optymistycznego spojrzenia na świat i ludzi. Wyrażała niewyrażalne i przez to pozwalała przeżyć to, co jest trudne do nazwania. Mam jakieś nieodparte wrażenie, że świat byłby piękniejszym miejscem gdyby więcej osób czytało poezję…

Nic dziwnego, że Kościół od zawsze modli się psalmami. Poezja z Bożego natchnienia pozwala nam spotkać się z uczuciami, na które często sobie nie pozwalamy (szczególnie wobec Boga) lub usłyszeć coś ważnego w sytuacji, która nas przerasta. Choć psalmy czytamy na każdej Eucharystii, to trudno nie mieć wrażenia, że traktujemy je często jako coś upchniętego między jedno a drugie czytanie i rzadko zwracamy uwagę na jego przesłanie. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć homilie, które właśnie do tej części Liturgii Słowa się odnosiły, a jestem przekonana, że Księga Psalmów ma jeszcze wiele do odkrycia przed nami wszystkimi. Dlatego też stała się ona nieodłączną częścią rekolekcji fotograficznych, które po raz kolejny już za chwilę będę miała okazję prowadzić. Pan Bóg mówi do serca nie tylko przez swoje Słowo, ale też przez cały świat stowrzony, który krzyczy do nas o dobroci Wielkiego Twórcy. Już się nie mogę doczekać!

Siła bezsilności

W zeszłym tygodniu udało mi się z powodzeniem zakończyć kolejny rok szkolny. Nikt nie zginął, to jednak sukces. Zakończenie roku to zdecydowanie najprzyjemniejszy dzień w pracy nauczyciela. Słyszy się wtedy same podziękowania, a perspektywa 2 miesięcy bez prowadzenia lekcji (co nie oznacza bez pracy) jest niewątpliwie na tyle optymistyczna, że potrafi przysłonić trud kończącego się roku. Od mojej klasy znowu dostałam absolutnie cudowny prezent – zestaw herbatek w saszetkach, z których każda opatrzona jest dobrym słowem, obrazeczkiem lub miłym życzeniem. Powinno mi wystarczyć do końca wakacji! Nie zabrakło też kubka z chosenowymi rybkami, żebym miała w czym pić 🙂 

Nie codziennie jednak w szkole życie tak wygląda. Dominującym uczuciem towarzyszącym tej pracy, przynajmniej w moim wypadku, jest bezsilność. Nie wiesz jak wytłumaczyć, żeby zrozumieli; nie wiesz jak zmotywować, żeby im się chciało; nie wiesz jak ocenić, żeby było naprawdę, a nie tylko pozornie sprawiedliwie. Wielokrotnie Twoje działania są kontrskuteczne, musisz ponosić konsekwencje nie swoich decyji i czasem walczyć z systemem, który bywa opresyjny dla wszystkich. Oczywiście zdarzają się też momenty satysfakcjonujące – iskierki w oczach młodego człowieka, który napisał swój pierwszy program i działa (!); wycieczka, z której wszyscy są zadowoleni; pomysł na lekcję, który sprawił, że klasa nie ma ochoty wyjść z sali. Te momenty to jednak zwykle tylko światełka w ciemności. Nie piszę tego, żeby narzekać, czy udowadniać, że nauczyciele mają najgorzej. Każdy ma swoje wyzwania i bardzo nie chciałabym ich porównywać. Piszę po prostu o tym jak ja to przeżywam. Zresztą mając możliwość powrotu do pracy w IT czy korpo, podjęłam bardzo świadomą decyzję, że wolę bezsilność w szkole niż poczucie bezcelowości w biznesie. 

Duchowo patrząc, taka pozycja bezsilności wydaje się być jedną z najlepszych z możliwych. Św. Paweł mówi, że chlubić się może tylko ze swoich słabości, bo wtedy objawia się Chrystus, który w nim żyje. Pasmo sukcesów, nawet pobożnych i ewangelizacyjnych, może być dla nas niebezpieczne, jeśli choć na chwilę zapomnimy, że to nie naszą mocą dane jest nam czynić cuda, ale tylko i wyłącznie mocą Ducha Świętego. Staram się więc patrzeć na zmagania szkolne w duchu wdzięczności. Czasami chciałoby się zrobić tak wiele, a możemy sprawy powierzać jedynie Bogu. Owoców tego możemy nigdy nie zobaczyć, ale jestem przekonana, że one są. On nas przecież nie porzuca w naszej bezsilności.

Ja właśnie dotarłam do Falenicy na dwutygodniową przygodę prowadzenia rekolekcji. To miejsce, w którym dużo łatwiej powierzać swoją pracę Bożej Opatrzności, bo to co najważniejsze dzieje się w bezpośredniej relacji Stwórcy ze stworzeniem, a my w dużej mierze jesteśmy tylko świadkami tego cudu. Tu jest mnóstwo przestrzeni na przesiąkanie Bożym Słowem, spacery po lesie, czas z Nim i dla Niego. Całkiem o szkole zapomnieć się jednak nie da. Będę powierzać Duchowi Świętemu też moich uczniów. Pięknych wakacji!

Jarzmo dobre i łagodne

Wpatrujemy się dzisiaj w Serce Jezusa. Chcemy tak jak On czuć, decydować, patrzeć na świat. W tym roku towarzyszy nam Słowo z Ewangelii wg św. Mateusza (Mt 11,25-30) o Sercu cichym i pokornym. Jezus mówi w nim również o jarzmie i to ostatnie zdanie mnie zatrzymało.

Dla mieszczucha takiego jak ja, jarzmo (ζυγον) nie jest słowem dobrze znanym. Rozumiem, że narzędzie to służy do tego, żeby zwierzęta pociągowe skierować na właściwą drogę, by nie schodziły gdzieś na boki. Może być też kojarzone z jakąś niewolą, poddaniem się komuś. Jezus zachęca nas do tego, żebyśmy wzięli to jarzmo na siebie, czyli dali się poprowadzić w tym zaprzęgu, dzięki któremu będziemy bardziej skupieni na tym co ważne, a nie rozpraszali się na boki i szli opłotkami przez krzaki (czyż to nie jest to, co jest nam dziś baaaaardzo potrzebne?). Nie jest to oczywiście proces przyjemny, ale może za to być bardzo owocny i prowadzący do pełni życia. Bardzo kojarzy mi się z innym słowem, któremu powinniśmy poświęcić chyba więcej uwagi: ascezą. Zdaje się, że niesłusznie ma ono dla nas konotacje masochistyczne i kojarzy się z całkowitym zaniedbaniem własnych potrzeb. Tymczasem praktyka samodyscypliny i wkładanie własnego wysiłku w ćwiczenia duchowe są konieczne dla naszego rozwoju, nawet jeśli oczywistym jest, że zbawieni jesteśmy przez łaskę, a nie zbieraniu punktów za przekraczanie siebie. Jedno drugiego nie wyklucza, choć niektórzy tak sprawy przedstawiają. Dzisiaj Jezus zachęca do wzięcia tego jarzma na siebie i obiecuje, że będzie z tego wiele dobrego.

W znanym nam polskim tłumaczeniu owo jarzmo ma być nazwane przez Jezusa słodkim. Jako, że słodkie mogą być zarówno lody waniliowe jak i kotki w internecie, postanowiłam sprawdzić, czy rzeczywiście o coś w tym rodzaju może chodzić. Otóż pierwszymi tłumaczeniami słowa χρηστος są: dobry, życzliwy, szlachetny i łagodny. Każde z tych znaczeń otwiera całe uniwersum interpretacji, więc skupię się na dwóch, które mnie na dziś najbardziej inspirują.

Dobre jarzmo to takie, które może nie będzie przyjemne, ale jednak przyniesie konkretne dobre owoce. Powinno być najbardziej oczywistym, że to, co proponuje Bóg, jest dobre (w końcu to Jego natura i nie umiałby inaczej!), a jednak  mam wrażenie, że czasami wydaje nam się to najbardziej podejrzane. Trochę jak w znanym powiedzeniu Ronalda Reagana: „Jeżeli państwo chce twojego dobra, musisz owo dobro dobrze schować”. Czy przypadkiem nie mamy takich samych skojarzeń odnośnie Boga? Może na poziomie rozumu zdajemy sobie sprawę, że Bóg chce naszego dobra, ale uczucia podpowiadają nam odwrotnie – że chce nam coś odebrać i żąda ofiary. Może warto dzisiaj przemodlić te skojarzenia i przypomnieć sobie tę najważniejszą prawdę o Bożej Miłości i Dobroci.

Jarzmo może być również łagodne i ta interpretacja bardzo współgra z kolejnym zdaniem mówiącym o tym, że brzemię (dokładnie ciężar – φορτιον) jest lekkie (ελαφρον). Jezus wyraźnie mówi o tym, że nie zabierze nam naszych ciężarów, ale jeszcze ich nam dołoży. Paradoksalnie jednak okażą się one lekkie i to jest bardzo dobra nowina. Z pewnością jest to moim doświadczeniem, że jeśli podejmuję się trudnych działań ze względu na natchnienie od Ducha Świętego, to łaski z tym związane przewyższają wszelkie moje oczekiwania. Przyjęcie decyzji, z którymi się nie zgadzamy może mieć wymiar lekkości, jeśli mamy zaufanie, że Bóg nas prowadzi. Cierpienie możemy przeżywać z pokojem serca, jeśli ofiarujemy je w czyjejś intencji. Rezygnacja z naszych pragnień może być szczęściem, jeśli robimy to w imię większej miłości. 

Słowo χρηστος występuje w Ewangeliach jeszcze w wersecie Łk 6,35: „Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka, i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry (χρηστος ) dla niewdzięcznych i złych.” Skoro Bóg jest łagodny i dobry nawet dla tych, którzy są najdalej od Niego, to tym bardziej zachęta, by być takimi jak On dla siebie i innych, wpatrując się w Jego Miłujące Serce, a obietnicą na dziś jest to, że nasze jarzma też takimi będą dla nas.

p.s. Ikona by niezrównany Przemek Wysogląd SJ ❤️

W objęciach Trójcy

Od jakiegoś czasu bardzo lubię Uroczystości Trójcy Świętej, bo przypomina mi o tym, że Boga nie da się zrozumieć. Można tylko czytać znaki, szukać intuicji, wsłuchiwać się w Słowo i swoje serce. Podobnie jak miłości nie można zrozumieć – choć nie jest ona uczuciem, to równo daleko jej od racjonalności. Prawdziwa miłość to szaleństwo oddania życia we wszystkich jego wymiarach, co pojąć może tylko ten, kto sam jest w niej zanurzony, kto doświadczył jej w całej pełni wszystkimi zmysłami i głębią duszy. Tym też jest tajemnica Trójcy – jeden Bóg w trzech Osobach, wspólnota wiecznej i doskonałej Miłości. Dane nam będzie ją zrozumieć dopiero wtedy, kiedy staniemy się jej częścią w wieczności. 

Na szczęście już dziś możemy szukać i znajdować we wszystkim okruchów tej Miłości. Czujemy wtedy, że choć żyjemy w ciele i przeżywamy trudy codzienności, to jednak jakaś część nas oddycha już Niebem. Możemy poczuć się jak człowiek z tego mojego ulubionego przedstawienia Trójcy, o którego troszczy się Bóg ze wszystkich stron. Jego kondycja zdaje się pokazywać to, co mówił św. Paweł: „moc w słabości się doskonali” (2 Kor, 12,9). Im bardziej jesteśmy świadomi swoich ułomności, tym bardziej otwieramy się na tę troskę i pozwalamy się sobą zaopiekować. Czyż nie jest to tak naprawdę jedyną rzeczą, którą możemy zrobić o własnych siłach? Pozwolić się kochać.

W tym semestrze miałam okazję chodzić na wykład z teologii duchowości. Kilka ostatnich zajęć poświęconych było mistykom, którzy zajmują w teologii miejsce centralne, bo nauka oderwana od kontemplacji sprowadziłaby się do teoretycznych rozważań przy zielonym stoliku i nie byłaby odkrywaniem prawdziwego Boga. To, co było wspólne wszystkim doświadczeniom mistycznym, to nie różne nadzwyczajne znaki, które często przyciągają najwięcej uwagi, ale cierpienie, które przeprowadzało ich przez drogę prawdziwego naśladowania Chrystusa. Jak pisał Walter Kasper: „Ma więc mistyka naturę pielgrzymią. Często żyje w mroku Golgoty, a jednak trwa w wierze, w pewności, że znajdzie miejsce u Boga, w Jego miłosierdziu, dostrzega promieniujące na horyzoncie światło zmartwychwstania”. Człowiek z płaskorzeźby przypomina mi właśnie mistyka, który pozbawiony swoich sił, podtrzymywany jest przez Boskie tchnienie.

Jak co roku w tym dniu przypomina mi się też moja kenijska przygoda, podczas której pewien muzułmanin uświadomił mi, że nic piękniejszego o Bogu nie można powiedzieć niż to, że jest wspólnotą, a nie samowystarczalnym samotnikiem nie potrzebującym dzielić z nikim swojej chwały. Właśnie to odróżnia chrześcijaństwo od innych religii, że nasz Bóg tak bardzo pragnął dzielić się swoją chwałą, że postanowił swoją ukryć i stać się jednym z nas. Niepojęte, a jednak.  

Nie martwcie się!

Końcówka roku szkolnego i akademickiego to zawsze czas intensywny. Wtedy w praktyce wychodzi na ile próbuję po swojemu gonić z różnymi sprawami, a na ile pozwalam sobie na to, żeby Jezus się tym zajął. Szukanie zdrowego balansu między tym co zrobić trzeba, a tym, co można i należy odpuścić, nigdy nie było łatwe. Ostatnio inspiracją było dla mnie kazanie na górze (Mt 6, 25-34). Pojawia się tam wyrażenie „μη μεριμνατε”, które tłumaczone jest zazwyczaj na polski jako „nie troszczcie się”, ale w pierwszej kolejności oznacza „martwić się” lub „niepokoić”. Niby prawie to samo, a jednak jak się głębiej przyjrzeć, to różnica jest znacząca, bo troska jest w ogólnym znaczeniu czymś dobrym i pięknym. Mamy troszczyć się o innych i o siebie, to jeden z podstawowych przejawów miłości. Stąd, żeby zrozumieć przekaz Jezusa, tłumacz dodał słowo „zbytnio”, którego nie ma w oryginale, aby rozróżnić właśnie pozytywną troskę od tej nadmiernej i niepotrzebnej. Mamy jednak te dwa słowa, które od razu pozwalają nam spojrzeć z właściwej strony. Etymologia słowa „martwić się” związana jest bowiem ze śmiercią – oznacza pozbawiać życia, czynić martwym. Nie inaczej ma się sprawa z „niepokojem”, który jest zaprzeczeniem pokoju w nas i naszym otoczeniu. Może więc mamy się troszczyć, ale nie tak, by to odbierało życie i pokój? 

Pisząc to, jestem właśnie w Falenicy, gdzie już po raz drugi (i mam nadzieję, że nie ostatni!) organizujemy skupienie weekendowe z The Chosen.  Oglądamy sobie fragmenty trzeciego sezonu i próbujemy spotkać się z Bogiem, medytując zarówno Słowo Boże jak i to, co przeżywają poszczególni bohaterowie. Jednym z powracających motywów tych rozważań jest zaufanie. Jezus posyłając uczniów po dwóch na misję, mówi, że mają nie brać żadnych zabezpieczeń, tylko polegać na łasce. Szymon Piotr chodząc po wodzie musi zaufać, że fale go utrzymają. Jakub Mniejszy słyszy nie tylko o tym, żeby zaufał w tajemniczy plan Boży w sprawie swojej choroby, ale też o tym, że Bóg ufa jemu, że wypełni doskonale misję, mimo swojej słabości. 

Zaufanie jest podstawą budowania każdej relacji i pierwszym w co uderza szatan, próbując nas podzielić. Diabelski podszept „czy na pewno?” towarzyszy nam nieustannie w naszej relacji z Bogiem. Ciągle na nowo budujemy w sobie ufność, że On jest dobry i pragnie tylko naszego szczęścia, nawet jeśli sprawy nie idą po naszej myśli. Kiedy wszystko idzie gładko, nie potrzebujemy zaufania, prawda? 

Wydaje mi się, że najtrudniejsze w tym wszystkim jest nie martwić się o przyszłość. Jedną z największych cnót w dzisiejszym świecie jest trwać w „tu i teraz” i zaufać, że dzień jutrzejszy sam o siebie troszczyć się będzie. 

p.s. Już wszystkie nasze komentarze do 3 sezonu zlądowały na YT. Zapraszamy: https://www.youtube.com/@twojejestwszystko

« Older posts Newer posts »

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑