Blog Ewy Bartosiewicz

Kategoria: Tu i teraz (Page 6 of 9)

Nic już nie jest takie samo

Jedną z moich ulubionych scen z serialu The Chosen (no dobra, muszę przyznać, że co druga jest ulubiona 😉 ), jest scena przedstawiająca cud w Kanie Galilejskiej. W serialu pokazane jest jak w czasie kiedy Jezus dokonuje swojego pierwszego cudu przemiany wody w wino, Tadeusz tłumaczy czym różni się sztuka pracy w żelazie od pracy w kamieniu. Kowal, gdy uzna, że coś nie podoba mu się w wykonywanej podkowie, może włożyć ją z powrotem do ognia i znowu ma pełną wolność w nadaniu mu odpowiedniego kształtu. Inaczej jest z kamieniem. Gdy wykonasz pierwsze nacięcie w kamieniu, nie ma już odwrotu. Prowadzi Cię to do serii decyzji, kolejnych ruchów dłuta i ostatecznie nic już nie będzie takie samo. 

Z jednej strony w naszym życiu pojawią się kolejne okazje i zwroty, nigdy nie jest za późno na zmianę. W księdze Jeremiasza Bóg sam o sobie mówi, że jest jak garncarz – cały czas się rozwijamy i On nasze życie może ulepić na nowo. Są jednak takie momenty, które odciskają trwałe piętno na naszej duszy i jednym z nich dla wielu osób są rekolekcje ignacjańskie. Kilka dni milczenia w Bożej obecności sprawia, że Bóg powoli nacina kamień naszego serca. To nie znaczy, że nie będziemy wracać do starych błędów, a nasze życie będzie odtąd pasmem sukcesów i nieustannego duchowego wzrostu, ale jednak czujemy, że od tego momentu nic nie będzie już takie samo.

Wielką łaską jest dla mnie to, że mogłam we wspomnienie św. Ignacego zakończyć kolejną edycję rekolekcji fotograficznych. Nie są one co prawda stricte rekolekcjami ignacjańskimi, ale przyświeca im duch szukania i znajdowania Boga we wszystkim, a przez swoją kreatywną formę pozwalają pokonać długą drogę z głowy do serca i uczą patrzeć na rzeczywistość oczami Jezusa. Aparat na tych rekolekcjach staje się narzędziem odkrywania znaków Jego obecności i schodzenia w głąb siebie. To wielki zaszczyt być świadkiem tego jak Bóg precyzyjne operuje dłutem i przemienia zwykłą wodę ludzkiego doświadczenia w najlepsze wino wypełnione Bożą Miłością. Dzisiaj z całą ignacjańską rodziną świętowałam tego, który pierwszy pozwolił się ukształtować Duchowi na drodze Ćwiczeń Duchowych i z wdzięcznością patrzę na moją własną drogę rekolekcyjną. Wino też było 😉  

 

Noc jak dzień zajaśnieje

W pierwszym dniu stworzenia Bóg oddzielił dzień od nocy. Światłość zajaśniała pośród ciemności i odtąd już wszystko co mroczne zostało przeniknięte przez blask Najwyższego. Ostatnio świat obiegły zdjęcia z teleskopu Webba i budzą zachwyt nie tylko tych, którzy rozumieją jak wielki krok dla astronomii został postawiony, ale też dla tych, którzy po prostu wrażliwi są na piękno. To, co mnie w nich zachwyca, to właśnie jasność, która sprawia, że odległy kosmos nie jest już czarną plamą z nielicznymi małymi światełkami, ale malowniczym pejzażem rozświetlonym milionem barw.

Ostatnio w ramach pokuty dostałam modlitwę psalmem 139. Zazwyczaj zatrzymywałam się na jego początku i tkaniu przez Boga naszych istnień, ale tym razem zwróciłam uwagę właśnie na wersety o ciemności.

„Sama ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie, a noc jak dzień zajaśnieje: mrok jest dla Ciebie jak światło.”

 Uświadomiłam sobie nagle, że noc i dzień wcale ze sobą nie walczą. Tam, gdzie pojawia się światło, tam ciemność momentalnie ustępuje miejsca, bo przecież ciemność tak naprawdę nie istnieje – jest brakiem światła, tak jak zimno jest brakiem ciepła, zło jest brakiem dobra, a śmierć brakiem życia. Może więc nie warto zajmować się tym co nie istnieje, by nasze siły wykorzystać na pielęgnowanie tego, co prawdziwe?

Mam w tym tygodniu przyjemność towarzyszyć pięknym ludziom w pięknej drodze duchowej. To rodzice z małymi dziećmi, którzy postanowili w wakacje dać przestrzeń Panu Bogu na rekolekcjach ignacjańskich dla rodzin i widać tego niesamowite owoce. W malowniczych Gorcach, w małej prowizorycznej kapliczce, wśród (czasami) krzyków dzieci, które nie chcą położyć się spać, na ołtarzu przez 2h czeka Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Stoi pośród dziesiątek małych tealightów, które swoimi światełkami podkreślają Jego Światło. Można przy Nim odpocząć, ogrzać się, przytulić do Jego Serca. Choćby była ciemna noc, tam jest zawsze jasno jak w samo południe.    

Pan Bóg nie ma wakacji

„Nie ma wakacji od Pana Boga”. Musiałam kilkukrotnie w swoim życiu usłyszeć te słowa, bo nadal powodują we mnie jakieś dziwne uczucia. To zdanie miało być ostrzeżeniem. Miało sprawić, że nie przyjdzie mi do głowy opuszczenie się w religijnych praktykach, mimo, że od wszystkiego innego przysługiwał zasłużony odpoczynek. Bóg, od którego nie ma wakacji, to tyran, przed którym nie ma ucieczki, który wszędzie mnie znajdzie i skrzętnie wyliczy każdą opuszczoną Mszę i modlitwę. To bóg, który ciągle kontroluje i nie daje ani chwili wytchnienia. Trzeba przed nim być doskonałym, zawsze przygotowanym i nienagannym. Jakie to szczęście, że ten bóg nie istnieje!

Dzisiaj wiem, że jest dokładnie odwrotnie. To Pan Bóg nigdy nie ma ode mnie wakacji. Zawsze jest obok, bez względu na to czy o Nim myślę, czy Go wychwalam, czy grzeszę, czy się bawię, czy się modlę, czy pracuję, czy odpoczywam… On zawsze kocha mnie dokładnie tak samo i jak najlepszy rodzic czuwa całą dobę, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Czasem tęskni za wspólnymi chwilami, czasem z żalem patrzy jak podejmuję niewłaściwe decyzje, ale do niczego nie zmusza. Zaprasza w wolności do pełni życia.

W tym roku, planując wakacje (i przedwakacje) nie zastosowałam się do jednej z najważniejszych reguł, którą sama powtarzałam, prowadząc kilkanaście lat temu szkolenia z zarządzania czasem: nie sztuką jest zaplanować co będę robić, ale zaplanować odpowiednie przestrzenie pomiędzy. Mój plan, w zasadzie od początku czerwca, jest jednym wielkim maratonem, gdzie między jednym wyjazdem a drugim mam często pół dnia na zrobienie prania i przepakowanie się. Gorzej jak okazuje się, że samolot spóźnia się o 1,5h, a w domu nie ma wody, bo właśnie remontują piony… Tym bardziej nie ma kiedy o tym wszystkim napisać i, co ważniejsze, pozwolić, by wszystkie wydarzenia ułożyły się w sercu i po głębszej refleksji wydały odpowiednie owoce. Przez ostatnie 4 tygodnie zdążyłam już zdać kilka egzaminów, zakończyć rok szkolny, być w Danii, w Irlandii, w Trójmieście, w Białymstoku i współprowadzić skupienie weekendowe w Falenicy. Nie zdążyłam natomiast usiąść spokojnie z Jezusem i pokontemplować, zachwycić się życiem, popatrzeć w niebo, nie myśleć o niczym, po prostu być… Kolejne wyjazdy (skądinąd fantastyczne!) jeszcze przede mną i w całym pośpiechu wakacyjnym chcę się przede wszystkim ucieszyć, że bez względu na wszystko, On jest i nie zrobił sobie ode mnie wakacji.

Boże Ciało nie jest o procesji, ale o głodzie

Myślę, że dla znacznej części katolików w Polsce, Uroczystość Ciała i Krwi tożsame jest ze słowem procesja. Pisałam już o tym z perspektywy afrykańskiej i zakonnej. Teraz coraz bardziej wydaje mi się, że procesja wypaczyła nam istotę dzisiejszego święta. Stała się pokazem siły i próbą udowadniania, że nie da się nas wypchnąć z przestrzeni publicznej. Przez lata uczestniczyłam w niej z poczucia obowiązku „dawania świadectwa”, a przecież to w ogóle nie o tym!

Boże Ciało jest o trosce Boga. Ewangelia pokazuje nam Jezusa rozmnażającego chleb i karmiącego tłum, który wcześniej tak wytrwale Go słuchał. Karmi ich z taką hojnością, że zostaje 12 koszów ułomków. To jednak nie On osobiście rozdaje jedzenie, ale czynią to Apostołowie. Bardzo rzadko mamy do czynienia z bezpośrednią, nadprzyrodzoną ingerencją Boga w naszą codzienność, ale za to na każdym kroku spotkamy ludzi, którzy rozdają nam Jego łaski. Jesteś głodny? Szukaj Go na modlitwie, w Słowie i we wspólnocie, która nakarmi Twoją duszę. Czujesz się już obdarowany? Szukaj tych, do których jeszcze nie dotarł kosz pełen chleba i ryb. 

Boże Ciało (i Krew!) jest o głodzie i pragnieniu. Każdy jest głodny Boga, ale nie wszyscy o tym wiedzą. Zaburzenia duchowego odżywiania, karmienie się duchowym fastfoodem i okresy długiej duchowej głodówki sprawiają, że ten głód zanika i człowiek zadowala się tym co ma. Nawet jednak gdy o tym nie wie, Bóg podtrzymuje go cały czas przy życiu i nie domaga się za to podziękowań. Jego miłość jest całkowicie darmowa. Ci zaś, którzy odkryli w sobie głód Boga, wiedzą, że nie ma nic, co może się równać z Jego pokarmem. To w Nim jest pełnia.  

Boże Ciało jest o oddawaniu życia. Ostatecznie przecież ten chleb i ryby to tylko przedsmak Bożych darów, które przygotował nam przez Jezusa. Chodzi przecież o prawdziwe Ciało i prawdziwą Krew, o to, że Bóg umarł za nas na krzyżu, a teraz daje nam się zjeść i wypić. To tajemnica tego, że On chciał być aż tak blisko, że to dla nas niewyobrażalne. Nie po to jednak karmimy się Bogiem, by potem leżeć na kanapie, ale po to, by stawać się Nim, by nabierać sił do oddawania życia swojej rodzinie, współpracownikom, każdemu kto jest głodny.

Myślę, że w pełni dzisiejszy dzień oddają zwrotki jednej z moich ulubionych pieśni: „Chlebie najcichszy”

Przemień mnie w Siebie,
Bym jak Ty stał się chlebem
Pobłogosław mnie, połam
Rozdaj łaknącym braciom 

A ułomki chleba,
Które zostaną 
Rozdaj tym,
Którzy nie wierzą w swój głód

Bóg jest wspólnotą!

Jak co roku przypomina mi się dzisiaj wydarzenie dokładnie sprzed 10 lat. Dostałam wtedy od pewnego kenijskiego muzułmanina książeczkę pt. „Jedność Boga” (możecie o tym poczytać w Archiwum). Z wdzięcznością zdałam sobie wtedy sprawę z tego jak niesamowita to tajemnica, że mój Bóg nie jest zapatrzonym w siebie, samowystarczalnym absolutem, ale jest wspólnotą! On wewnątrz swojego Boskiego Istnienia obdarza miłością i jest nieustannie nią obdarowywany. Nic dziwnego, że miłości tej jest tak wiele, że przelewa się ona na cały wszechświat, nieustannie stwarzając dobro oraz cierpliwie zapełniając te miejsca gdzie nadal dobra brak i panoszy się zło. Dzisiejsza uroczystość Trójcy Przenajświętszej przypomina o tym, że to relacje są najważniejsze, a Bóg jest pierwszym, który nam to pokazuje.

Jeśli jeszcze nie wiecie co dzieje się teraz na planie mojego ulubionego na świecie serialu The Chosen, to w piątek w Teksasie zakończyło się trzy dniowe kręcenie sceny rozmnożenia chlebów. Przyjechali ludzie z całego świata, żeby wziąć udział w tym wydarzeniu – zebrały się dwie grupy liczące w sumie ponad 10 000 osób. Pokazuje to niesamowitą inwencję twórców, którzy zamiast komputerowego dorabiania postaci, zorganizowali prawdziwych żywych statystów, którzy nie tylko z nieskrywaną radością uszyli sobie własne stroje, wytrzymywali przeraźliwy upał przez 12h i nie dostali za to ani grosza, ale nawet zapłacili za to pokaźną sumę (trzeba było wpłacić przynajmniej 1000$). To jednak też pokazuje jaka jest siła wspólnoty zgromadzonej wokół czegoś (a w tym wypadku też Kogoś!), co rozpala serce, pokrzepia duszę, daje nadzieję i buduje jedność. Już nie mogę doczekać się naszego weekendu w Falenicy, gdzie będzie co prawda tylko kilkadziesiąt osób, ale ufamy, że z takim samym entuzjazmem poszukiwać będziemy wspólnie doświadczenia żywego Boga.

Tymczasem ja w piątek wracałam z mojego małego wielkiego przedsięwzięcia, jakim była wycieczka klasowa. Nie wszystko szło gładko, co chwila zdarzały się przeciwności, kilka razy się zestresowałam (raz nawet bardzo!), ale ostatecznie wszyscy wrócili cało i zadowoleni, a ja z ogromną przyjemnością obserwowałam jak w mniejszych i większych grupach buduje się prawdziwa wspólnota. To przecież nie miejsca i atrakcje są na wycieczce najważniejsze, ale to, by być razem, wspólnie czegoś doświadczyć, zobaczyć, że potrzebujemy innych, a inni potrzebują nas. Choć większość moich uczniów do Boga w swoim życiu się nie odnosi, ja wiem, że On był tam bardzo blisko nas.

Miałam też okazję poobserwować trochę ludzi, siedząc w kawiarni na gdańskiej starówce. Dwie małe sytuacje zwróciły moją uwagę. Pierwsza była całkiem śmieszna. Przez ulicę Długą biegł kerner w fartuchu, trzymając w ręku butelkę wina. Zatrzymał się w tym biegu, żeby wrzucić kilka banknotów młodej dziewczynie grającej na skrzypcach. Druga sytuacja była przeurocza. Szły dwie młode dziewczyny, a jedna z nich miała w rękach bukiet, z którego zgubiła jednego kwiatka. Leżał przez jakiś czas na środku drogi, omijany przez przechodniów, aż nagle pojawił się człowiek z dwójką starszych osób (może jego rodzice), podniósł kwiatka z ziemi i wręczył starszej pani. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Duch Święty (a nawet cała Trójca) unosił się tam w powietrzu.

  

Moralność niewolnika

Ostatnio na wykładzie z filozofii omawialiśmy fascynującą teorię Nietzschego na temat moralności panów  i niewolników. Dzieli on społeczeństwo na tych, którzy mają silną „wolę mocy” i w związku z tym są u władzy (panów) oraz tych, którzy z natury są słabi i żyją w podporządkowaniu (niewolników). Wartości tych pierwszych to siła, dominacja, wola walki, indywidualizm czy duma. Są oni skupieni na sobie, zadowoleni z życia, a na innych patrzą ze współczuciem, że nie mogą być tacy jak oni. Moralność niewolników bierze się z tego, że są zbyt słabi, by osiągnąć to, co panujący, więc zaczynają w swoich własnych oczach przedstawiać wartości panów jako wady, a ich samych jako moralnie złych. W sobie natomiast zaczynają pielęgnować takie wartości jak uległość, pokorę, cichość, skromność, uważając się przy tym za moralnie lepszych. Ten proces nazwany został resentymentem i polega na deprecjonowaniu tego czego nie możemy osiągnąć, a wynoszeniu na piedestał postaw biorących się z naszych słabości. Sama teoria wydaje się mieć wiele wad, ale jestem przekonana, że doskonale pokazuje też pewne prawdy. Objawów resentymentu z łatwością dopatrzeć się mogę w polityce, Kościele i codziennym życiu. 

To jednak co zwróciło moją uwagę, to wartość motywacji. Oczywiście pokora i skromność są pięknymi cnotami, ale tylko wtedy kiedy wynikają z naszego głębokiego przekonania o ich wartości, a nie wtedy gdy tłumaczymy sobie nimi brak odwagi, by wyrazić swoje zdanie. Uległość może być sposobem wyrażenia miłość, ale jest bezwartościowa gdy wynika z poddania się bez walki lub chęci przypodobania się komuś. Dobro czynione ze złych motywacji zazwyczaj w istocie wcale dobrem nie jest.

Ostatnio na naszej grupie dzielenia wokół serialu The Chosen, medytowaliśmy nad sceną, w której Jezus pozwala uczniom na zrywanie kłosów w Szabat. Temat schematów jakich przestrzegamy i stosunek do prawa też okazał się mieć duży związek z motywacjami. Jeśli wypełniam przepisy ze szczerą intencją miłości, to z pewnością wzrastam w dobru. Mogę je jednak wypełniać po to, by zyskać uznanie, by się dowartościować albo z lęku przed różnymi konsekwencjami. Zainspirowało mnie to nie tylko do tego, by stawiać sobie częściej pytanie „Dlaczego tak robię?”, ale też, by z empatią zastanawiać się dlaczego ktoś inny postępuje tak, a nie inaczej. Ostatecznie przecież moralność niewolnika sprowadza się do tego, że za wszelką cenę próbuje on zaprzeczyć temu, że ma jakiś brak, próbując przekuć go w cnotę. A największym brakiem jest zawsze brak miłości. Czasami szukamy jej w bardzo pokrętny sposób.

Pojednanie perspektyw

Wczoraj świętowaliśmy wielkiego patrona Polski – Andrzeja Bobolę SJ, niestrudzonego orędownika pojednania, który wyruszał na peryferia w poszukiwaniu zagubionych owiec. Temat jedności jest mi bardzo bliski, chyba szczególnie w czasie kiedy pokój przestał być oczywisty, a podziały wydają się być głębokie jak nigdy. Niedawno miałam okazję przeczytać Adhortację Reconciliatio et paenitentia (kazali na egzamin, ale nie żałuję ;)), w którym padają słynne słowa Jana Pawła II „pojednanie nie może być mniej głębokie niż sam rozłam”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dokument wydany rok po moim urodzeniu jest aż nazbyt aktualny i wciąż tak wiele jest do zrobienia w kwestii pojednania na tak wielu płaszczyznach. 

W ostatnich dniach nie myślę jednak o podziałach między nami, o tworzonych kastach i klanach, o wzajemnej wrogości i nierozumieniu. Myślę raczej o tym jak bardzo sama w sobie potrzebuję pojednania. Łapię się na tym, że cieszę się jakąś małą codzienną rzeczą i nagle orientuję się, że przecież jest wojna tuż za naszą granicą, że giną ludzie, że jest mega inflacja, że przyszłość niepewna, że brak jasnego planu…  i w jednej chwili pozwalam sobie odebrać radość i spokój, bo spojrzałam z nieco innej strony. Dzieje się jednak też proces odwrotny – zamartwiam się, że tyle jeszcze niezałatwionych spraw, znowu o czymś zapomniałam, brakuje ocen w dzienniku, a kosztorys na wycieczkę nie gotowy… i nagle doznaję małego oświecenia, w którym orientuję się, że przecież świat już został zbawiony, że jestem wystarczająca, że wszystko ułoży się jak zawsze. Świat jest pełen kontrastów i wszystkie te perspektywy są prawdziwe. Żadnej nie wolno mi pominąć, bo to oznaczałoby trwanie w jakiejś iluzji. Co jednak ważne, to ode mnie zależy, czy skupię się na tej, która daje życie, czy tej, która je odbiera. 

Bóg sprawia, że wszystkie pozornie sprzeczne perspektywy, tworzą ostatecznie jeden obraz, który kiedyś okaże się mieć sens i ułoży się jak piękne dzieło z małych różnorodnych puzzli. To co my dziś możemy zrobić, to nie zagubić się w zbyt wielu szczegółach (które warto potraktować brzytwą Ockhama ;)), ale też nie utonąć w bezkresie wielkiej polityki, teologii i socjologii. Pewnie złotym środkiem będzie zwyczajne bycie w pełni tu i teraz. Banalne, a tak niesamowicie trudne do wykonania.

W nabraniu odpowiedniej perspektywy mogą też pomóc rekolekcje, a szczególnie rekolekcje fotograficzne! 😉 Więcej info i zapisy na: https://eccc.pl/programy-i-zapisy/rekolekcje/rekolekcje-fotograficzne. A jeśli ktoś jeszcze nie wie, że organizujemy fantastyczny weekend z serialem The Chosen, to już ostatnia szansa żeby zdobyć jakieś miejsca 🙂 Zapisy tutaj: https://eccc.pl/programy-i-zapisy/rekolekcje/uczniowie-jezusa-skupienie-z-the-chosen  

Szczęście w czasach niemocy

Dzisiaj matura z polskiego. Moi wspaniali maturzyści zmierzyli się m.in. z tematem szczęścia. Chyba bardziej uniwersalnego tematu nie dało się wymyślić, bo ten od tysiącleci zaprząta głowę filozofom. Każdy chciałby być szczęśliwy, ale recept na osiągnięcie tego celu wydaje się być więcej niż ludzi na ziemi i to w dodatku tak bardzo sprzecznych ze sobą, że pojawia się pytanie czy w ogóle to możliwe. Tematy maturalne powstały na wiele miesięcy przed inwazją na Ukrainę, a przecież zupełnie zmienia się perspektywa poszukiwania szczęścia na myśl o wojnie i ludziach, dla których największym sukcesem jest przeżyć kolejny dzień i ochronić przed śmiercią swoje dzieci.

Czy maturzyści mieli to dziś w głowie, siadając do egzaminu? Ciekawa jestem co napisali i czy zostanie to z nimi na dłużej, jak ze mną wiersz Miłosza. Jego interpretacja została co prawda oceniona tylko na 4, ale za to wielokrotnie był dla mnie inspiracją przy wielu wygłoszonych konferencjach.

Wysłuchaj mnie Panie, bo jestem grzesznikiem, a to znaczy, że nie mam nic
prócz modlitwy.
Uchroń mnie od dnia oschłości i niemocy.
Kiedy ani lot jaskółki, ani piwonie, żonkile i irysy na rynku kwiatowym nie będą
dla mnie znakiem Twojej chwały.
Kiedy otoczą mnie szydercy, a ja przeciw ich argumentom nie potrafię
przypomnieć sobie żadnego Twego cudu.
Kiedy wydam się sobie oszustem i szalbierzem, ponieważ biorę udział
w religijnych obrzędach.
Kiedy Ciebie oskarżę o ustanowienie powszechnego prawa śmierci.
Kiedy już gotów będę pokłonić się przed nicością i życie na ziemi nazwać
diabelskim wodewilem.

Kiedy patrzę na świat dokładnie 20 lat po swojej maturze, to pewne obawy Miłosza nieco mi towarzyszą. Czy ja nie zapomnę o cudach jakie się dzieją, wpatrując się za bardzo w trudną rzeczywistość? Czy nie wpadnę w oschłość i niemoc, nie rozumiejąc mojego papieża? Czy ostatecznie nie oskarżę Boga o to, że może za dużo dał nam tej wolności? Modlę się dziś o to, by spojrzenie przez Serce Boga ciągle naprawiało ten zniszczony świat i budowało życie oparte na jedynym co ostatecznie może dać nam szczęście – miłości. Tego życzę dziś i sobie i maturzystom.

Mają oczy, a nie widzą

Alleluja! Chrystus zmartwychwstał! Dla chrześcijan to równie pewne, co nieprawdopodobne, bo przecież jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, to próżna jest nasza wiara. Tym, co najbardziej wydaje mi się przemawiać za prawdziwością ewangelicznych przekazów, nie są wcale opisy Jezusa przenikającego przez ściany czy opuszczającego niepostrzeżenie grób, ale fakt, że wszystkie historie spotkań z Nim mają jeden wspólny mianownik – nikt Go nie rozpoznaje. Jak można było swojego Mistrza i Pana, z którym przez trzy lata dzień w dzień spędzało się długie godziny, pomylić z ogrodnikiem, czy przygodnym wędrowcą? Jak można było nie rozpoznać Jezusa, opowiadającego o wszystkim co w Piśmie odnosiło się do Niego albo wydającego Piotrowi dokładnie to samo polecenie, które trzy lata wcześniej stało u początku jego powołania? To musiało się wydarzyć naprawdę, bo nikt by czegoś tak absurdalnego nie wymyślił! Widzieli przed sobą żywego Jezusa i Go nie rozpoznawali.

Tomasz powiedział, że nie uwierzy dopóki nie zobaczy, ale przecież okazuje się, że zobaczenie też nie wystarczy. Można przecież patrzeć i nie widzieć. Przypomniał mi o tym dzisiejszy wykład z filozofii Boga, na którym omawialiśmy Johna Hicka: „Człowiek religijny i ateista żyją w tym samym świecie, zaś w innym sensie żyją oni świadomie w dwóch odmiennych światach. (…) Świat ma dla każdego z nich odmienną naturę i jakość, odmienne znaczenie i sens, albowiem jeden z nich doświadcza życia jako ciągłej interakcji z transcendentnym Bogiem, drugi natomiast tak go nie doświadcza”. Patrzymy na to samo, a widzimy zupełnie co innego. Spotkania ze Zmartwychwstałym przypominają nam nieustającą prawdę z Małego Księcia, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, a dobrze widzi się tylko sercem”. 

W Wielki Piątek modliłam się drogą krzyżową (by Dominik Dubiel), której ostatnia stacja nauczyła mnie patrzeć sercem na pusty grób:

Bóg w grobie. Wielki Milczący. To jedno z doświadczeń, z którymi mierzy się w swoim życiu każdy chrześcijanin. Owo doświadczenie Boga w grobie płynnie przechodzi w doświadczenie pustego grobu. Naszą pierwszą (i zrozumiałą) reakcją jest poczucie bycia opuszczonym przez Boga. Ale wtedy warto wczytać się Ewangelię opisującą doświadczenie uczniów, którzy zetknęli się z pustym grobem. W pierwszym momencie nic im to nie mówi. Widzą tylko pustkę w miejscu, gdzie spodziewali się spotkać Jezusa. Dopiero z czasem orientują się, że milczenie grobu wcale nie oznacza nieobecności. Bynajmniej! Doświadczenie pustki jest znakiem zmartwychwstania.

Pustka nie oznacza, że Boga nie ma, ale oznacza, że NIE MA GO TU, bo wstał jak zapowiedział! Ile to razy doświadczając pustki, nie uświadamiałam sobie, że to już zmartwychwstanie.  Nie ma Go, bo JEST jeszcze bardziej.

p.s. Tekst z dedykacją dla Reni, która nie mogła doczekać się wpisu o zmartwychwstaniu 😉 

Wszyscy jesteśmy winni? Droga Krzyżowa ulicami Ukrainy

Nasza tegoroczna Droga Krzyżowa nie zaczęła się w Środę Popielcową ani w pierwszy piątek Wielkiego Postu, ale (o ironio!) w tłusty czwartek. Stacja I – skazanie na śmierć (Charków)… Stacja III – pierwszy upadek (Kijów)… Stacja IV – spotkanie z Matką (Mariupol)… Stacja VI – otarcie twarzy przez Weronikę (Przemyśl)… Stacja XI – przybicie do krzyża (Bucza)… Stacja XII – śmierć na krzyżu (Kramatorsk)…  Wiemy dobrze, że niestety to nie koniec tej drogi. Ona trwa i pochłania kolejne życia i nie wiemy ile kolejnych stacji przyjdzie nam przejść. Mamy niewielki wpływ na przebieg tej wojny, choć jestem przekonana, że nasze małe gesty solidarności i pomocy też mają wielkie znaczenie. To jednak, co wydaje się najważniejsze, to w jaki sposób te wydarzenia nas poruszą i przemienią.

Kolejne słowa papieża Franciszka wypowiedziane w przelocie (dosłownie!) znowu wywołały burzę w internecie. Jak można mówić, że wszyscy jesteśmy winni, skoro sprawa jest tak prosta, a winnych już dawno wskazał cały świat? Czy papieżowi chodziło o to, że Ukraińcy sprowokowali agresję, a z politycznej poprawności nie wypada wskazywać agresora. Jestem przekonana, że tu chodziło o zupełnie coś innego. Nie można tego zdania rozumieć w oderwaniu od faktu, że papież jako Głowa Kościoła przede wszystkim wypowiada się w porządku duchowym, metafizycznym, a nie w porządku prawnym czy politycznym. Wydaje mi się, że nie da się tego zrozumieć bez perspektywy męki, krzyża i śmierci Jezusa. To ona sprawia, że rzeczywistość staje się dla nas zaproszeniem do wewnętrznej przemiany, bez względu na to w jaki sposób ją oceniamy.

Można iść na nabożeństwo Drogi Krzyżowej z postawą: „Ja nie zabiłam Jezusa”. Przecież dobrze znam sprawców – Piłat, Kajfasz, Herod, Judasz, jeszcze kilku mogę nazwać z imienia. Poza tym tłum zebrany na dziedzińcu w Jerozolimie ponad 2000 lat temu, jacyś faryzeusze. Ja, urodzona w XXI wieku naprawdę nie miałam z tym nic wspólnego. A jednak rozważanie Drogi Krzyżowej z tej perspektywy nie miałoby najmniejszego sensu. To co przemienia, to zauważenie, że we mnie też jest coś z cynizmu Heroda, lęków Piłata, rozczarowań Judasz i kalkulacji Kajfasza. Moje codzienne decyzje mogą uzdrawiać mocą Jezusa, ale równocześnie Jezusa obecnego w bliźnim krzyżować słowem, czynem, obojętnością. Dlatego „wszyscy jesteśmy winni”, bo w każdym z nas jest trochę Putina, kiedy patrzymy z wyższością, kiedy rządzi nami chciwość, kiedy nasze cele realizujemy nie licząc się z innymi. Jasne , że skala inna. I wina zapewne też inna. Pychą jest jednak wydawanie wyroków, które do nas nie należą. Ostatecznie ważne będzie to na ile zło, jakie się dzieje zostanie przemienione w naszym sercu w łaskę i nasze osobiste nawrócenie.

Jutro zaczynamy Wielki Tydzień. Pewnie będziemy mieć przed oczami te same zdjęcia z mediów…. Warto ten czas przeżyć z Maryją – Matką schodzących do schronu, Królową zburzonych cerkwi, Panią drżących ze strachu i zimna…   Nie wolno nam jednak zapomnieć, że końcem nie jest śmierć, ale zmartwychwstanie. Życie zwycięży.   

 

« Older posts Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑