Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 9 of 10)

Ugruntowane cnoty niewieście

Obchodzimy dziś wspomnienie błogosławionej Karoliny Kózkówny i jak co roku usłyszałam rano na Mszy podsumowanie jej notki biograficznej: „zginęła, broniąc cnoty czystości”. Jak co roku, coś się we mnie burzy na te słowa. Może tym razem szczególnie, bo na świeżo mam wykłady z filozofii i rozważania na temat cnoty (greckiego ἀρετή) oraz jej rozumienia przez Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Z wielką trudnością łączy mi się w głowie „trwała zdolność do czynienia dobra” z historią Karoliny, która u początków pierwszej wojny światowej uciekała w lesie przed rosyjskim żołnierzem. Jednocześnie wierzę głęboko w jej cnotę czystości, ale wydaje mi się, że nie miała ona wiele wspólnego z męczeńską śmiercią, a dużo więcej z tym, co działo się w jej sercu gdy troszczyła się o innych (szczególnie ubogie dzieci), gdy błogosławiła zamiast przeklinać w trudnych czasach i gdy powierzała swoje życie Jezusowi bez względu na okoliczności. To jednak, że wolała umrzeć niż zostać zgwałcona, uważam za odruch tak ludzki i naturalny, że trudno mi dopatrzeć się w tym heroizmu. Nie mówiąc już o tym, że raczej nie była to jej decyzja…

Historia Karoliny zawsze przywodzi mi na myśl słuszny gniew wokół spraw, gdzie „gwałtu nie było, bo nie krzyczała”. Myślę o tych wszystkich kobietach, które przeżyły największą traumę swojego życia, po której nie mogły już nigdy dojść do siebie, a dodatkowo odebrano im prawo do sprawiedliwości, bo były tak sparaliżowane, że nie potrafiły nawet się bronić. Za każdym razem w mojej głowie pojawia się niepokojące pytanie: „A co by było gdyby jednak ją zgwałcił a nie zabił?” Czy rzeczywiście pozostawiliśmy świętość Karoliny w rękach obrzydliwego sowieckiego mordercy? Czy naprawdę sprowadziliśmy cnotę czystości do fizycznego dziewictwa? O co tu w ogóle chodzi?

Dzisiaj swoje wspomnienie obchodzi jeszcze jedna kobieta Kościoła – św. Filipina Duchesne. Nie doświadczyła spektakularnej męczeńskiej śmierci, a jej życie było pasmem porażek (przynajmniej po ludzku) i niezrealizowanych marzeń. Jedną cnotę miała jednak zdecydowanie ugruntowaną – cierpliwość. Wiele lat czekała na to, by dostać zgodę na wyjazd misyjny do Indian, ale nie poddała się, będąc przekonana, że takie jest pragnienie Boga. Kiedy w końcu udało jej się wyjechać, kolejne zadania powstrzymywały ją w dotarciu do celu, a gdy ostatecznie do niego dotarła, była już zbyt chora i słaba by pracować, czy nauczyć się języka. Jej determinacja okazała się jednak być inspiracją nie tylko dla lokalnych plemion, ale i dla wielu przyszłych pokoleń, które w coraz szybszym świecie, coraz bardziej potrzebują przykładu mądrej cierpliwości. 

Te dwie dzielne niewiasty uczą mnie dzisiaj przyjmowania z pokorą tego, co przynosi mi życie i ufania całym sercem, że Bóg jest w tym ze mną na całej głębokości mojego doświadczenia. Czasami jest ze mnie dumny i kibicuje moim radościom, czasami współodczuwa w moim bólu i zagubieniu, a czasami, jak w dzisiejszej Ewangelii, płacze nad moimi wyborami i tym, że przegapiam po raz kolejny „mój czas nawiedzenia”. Jeśli jednak z cierpliwością będę wracać do Niego, z pewnością ugruntuje we mnie jeszcze niejedną cnotę i nauczy prawdziwie kochać.

„Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły.” (Prz 31,10)

Jestem za życiem. Każdym.

Wczoraj przez nasz kraj przeszły kolejne fale protestów – tym razem za sprawą śmierci młodej kobiety w Pszczynie. Jakkolwiek nie jestem zwolenniczką wyroku TK sprzed roku, a za skandaliczny uważam tryb w jakim wprowadza się prawo aborcyjne w Polsce, to obawiam się, że jednak tym razem gniew skierowany w stronę prawa jest niesłuszny. Wyrok w żadnym wypadku nie zakłada, że należy za wszelką cenę ratować dziecko, nawet za cenę życia matki. Co więcej, jeśli życie matki było zagrożone, to w ogóle nie ta przesłanka, której wyrok dotyczy. Generalnie nie uważam za słuszne surowe karanie lekarzy za nieudane zabiegi, bo często robią wszystko co mogą, a to wciąż za mało by uratować życie. Za zbrodnię uważam jednak uchylanie się od swojego obowiązku, zasłaniając się wyrokiem TK, którego albo nie znają albo cynicznie wykorzystują, wiedząc jakie są wokół niego emocje. Tej śmierci pewnie można było uniknąć, a jednak znowu zaczyna wrzeć wokół legalizacji aborcji i tego czy damy prawo do życia też temu dziecku, które rozwija się w łonie matki.

Tymczasem na polskiej granicy tysiące ludzi tułają się po lesie przepychani z jednej strony granicy na drugą, nie mogąc znaleźć schronienia, jedzenia i opieki medycznej. Ich życie też jest w niebezpieczeństwie, a Polska, łamiąc wszelkie międzynarodowe prawa humanitarne, zasłaniając się Łukaszenką i obroną kraju, przykłada rękę do kolejnych zbrodni.

Uderzyło mnie jak wiele wspólnego mają ze sobą te dwa spory po obu stronach politycznej i ideologicznej barykady. Oba tak naprawdę toczą się wokół tego czy ten obcy, inny, który nieoczekiwanie pojawił się w moim życiu, ma prawo do istnienia. 

Nikt nie jest zmuszany do tego, by uchodźcę przyjąć pod swój dach, wykarmić, utrzymać, dać pracę i pokój z widokiem na ogród. Są obozy dla uchodźców, są organizacje, które chcą pomóc, są tacy, którzy chcą ich zatrudnić. Naszym zadaniem jest im to umożliwić i pozwolić, by ten obcy mógł stać się bardziej swój. Zadziwiające jest to jak naród, który rozsiany jest po wszystkich kontynentach świata i sam wielokrotnie w historii prosił o azyl, teraz z lekkością stawia mury przed tymi, którzy szukają godnego życia. Czy ci ludzie naprawdę muszą umierać na naszym progu? A może dla nas to już nie ludzie, a jakaś masowa broń w rękach władców świata?

Nikt nie zmusza matki do tego, by swoje dziecko wykarmiła, wychowała i zapewniła dostatnie życie. Jeśli z jakichś powodów nie może tego zrobić, są inni rodzice czekający latami na adopcję, są okna życia, są możliwości pozostawienia dziecka w szpitalu. Zadziwiające jest to, że dzieci chciane przed urodzeniem mają konkretne imiona albo przynajmniej mówi się do nich per dzidziuś albo maleństwo. Te niechciane zaś mogą być płodem i zlepkiem komórek. A jednak to niepowtarzalne istnienia, które nie miały jeszcze szansy zasłużyć sobie na wyrok śmierci. 

Lęk wydaje się być bardzo podobny – ktoś zaburza mój spokój, wywraca moje życie do góry nogami, jest inny, nieobliczalny, może zagraża mojemu zdrowiu, może po jego przyjściu nic już nie będzie takie samo… Nikt nie powinien być zmuszany do heroicznego oddania życia za bliźniego (kimkolwiek jest), ale każdy powinien dołożyć starań, by ten drugi mógł po prostu przeżyć. Natomiast rolą nas, jako wspólnoty, jest zapewnić by nikt nie pozostał z tym wszystkim sam.

Na końcu to nawet nie ma znaczenia

W tym roku po raz pierwszy od 11 lat w tym listopadowym czasie odwiedziłam groby moich bliskich w rodzinnych stronach. Dobrze znane cmentarze z tysiącem światełek robią wrażenie i prowokują refleksje nad życiem i śmiercią.

Odwiedziłam moją przyjaciółkę z ławki z podstawówki, która w liceum miała ciężką depresję, a na pierwszym roku studiów popełniła samobójstwo. Odwiedziłam wicedyrektora mojego liceum, który zmarł o poranku w dniu, kiedy miał być w komisji mojego ustnego egzaminu maturalnego z polskiego. Odwiedziłam moją Babcię, która 2 lata temu odeszła w czasie, kiedy nadto miałam już kumulacji trudnych pożegnań w ciągu jednego tygodnia. Każda z tych osób i każda z tych śmierci jakoś na mnie wpłynęła i poszerzała mój horyzont myślenia. Przez ostatnie tygodnie tonę w morzu małych spraw, sprawdzianów do sprawdzenia, lekcji do przygotowania, zadań do odhaczenia. Tak bardzo potrzebuję zmiany perspektywy i ciągłego przypominania co jest naprawdę ważne, a zawsze w obliczu rozważań nad końcem życia pojawiają się pytania o to dla czego warto żyć i dla czego warto byłoby umierać. 

Na jednym z cmentarzy w Białymstoku znaleźliśmy kartkę otoczoną garstką zniczy. Widniał na niej napis: „Ofiarom kryzysu humanitarnego na granicy.” Czy naprawdę tyle mogę tylko zrobić by dostawić tam mój znicz? Czy na pewno nie powinnam zrobić więcej? Moje sumienie nie daje mi spokoju kiedy myślę o tym, że ktoś ginie bezsensownie. Bo gry polityczne, bo pijany kierowca, bo szaleniec z bronią w ręku, bo wojna, bo epidemia… Czy można było tego uniknąć? Nie uratuję każdego, ale czy nie zaniedbałam okazji by uratować kogokolwiek?

Wróciła do mnie piosenka sprzed wielu lat. 

I tried so hard
And got so far
But in the end
It doesn’t even matter
I had to fall
To lose it all
But in the end
It doesn’t even matter

(„Tak bardzo się starałem i tak daleko zaszedłem, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia. Musiałem upaść, żeby wszystko stracić, ale na końcu to nawet nie ma znaczenia”)

Na końcu nic nie będzie miało znaczenia. Jedynie to, czy w odpowiednim momencie okazałam się być człowiekiem.

Komentarze do „The Chosen” – ruszamy :)

Dzisiaj wspomnienie Teresy Wielkiej, czyli św. Teresy od Jezusa. Oprócz tego, że była ona mistyczką o niesamowitej wrażliwości a zarazem bardzo mocnym charakterze i determinacji, to dodatkowo zawsze lubiłam to jej imię – „od Jezusa”. Tak prosto i chrystocentrycznie. Tym bardziej się cieszę, że właśnie w jej święto mogę ogłosić projekt, który ufam, że będzie skupiony właśnie na Jezusie, choć widzieć Go będziemy oczami tych, którzy przy nim trwali – Apostołów. 

Zapraszam do obejrzenia filmiku wprowadzającego, a na komentarz do pierwszego odcinka pierwszego sezonu już 27 października 🙂

Grupka na FB już rośnie w siłę – nie może Was tam zabraknąć! (https://www.facebook.com/groups/552562579334043)

Działać czy się modlić?

Maria i Marta. Kontemplacja i działanie. Wobec dzisiejszej Ewangelii trudno przejść obojętnie. Wielokrotnie dla mnie bywała wyrzutem sumienia: „Powinnam się więcej modlić”. Dzisiaj jestem przekonana, że ten wniosek wcale nie jest właściwy. Myślę, że najlepsza cząstka, którą obrała Maria wcale nie polega tylko na tym, że słuchała Jezusa zamiast krzątać się po domu, a błąd Marty wcale nie polegał na tym, że za dużo pracowała i nie miała czasu usiąść u stóp Mistrza. 

Kluczem do tej historii może być postawa Marty i fakt, że ona obrała zdecydowanie najgorszą cząstkę. Postanowiła ona bowiem nie tylko zajmować się tym, co najwyraźniej nie sprawiało jej radości, ale też próbowała zmuszać do tego innych, wywołując w nich poczucie winy. Czy nie znamy wszyscy takich postaw? Spotkałam w życiu wielu ludzi, którzy dużo robili, ale wcale nie dawało im to życia, a jedynie zgorzknienie. Z wielką jednak determinacją próbowali wmówić całemu światu, że tak właśnie trzeba i patrzyli z góry na tych, którzy wybierali inną drogę. Spotkałam też ludzi, którzy byli przekonani, że intensywne działanie jest złe, bo zawsze prowadzi do pustego aktywizmu i brakuje w nim głębi. Czy jednak głębię zdobędziemy tylko mnożąc godziny modlitw? Nie zawsze!

Wydaje mi się, że granica między najlepszą i najgorszą cząstką to nie granica między modlitwą i działaniem, ale granica między byciem z Bogiem i byciem obok Niego. Można działać bez Boga, ale można też bez Boga spędzać długie godziny na modlitwie. Co zatem się liczy? Być tu i teraz całym sobą w każdej minucie naszego dnia. Wtedy przyjdzie radość i pokój, a Bóg zadba o to, żeby wszystko było zrobione. Proste! Jakie jednak trudne do wprowadzenia w życie 😉 

Święty Michale Archaniele

 

Dziś szczególny dla mnie dzień wspomnienia Archaniołów, którzy prowadzą mnie w różnych ważnych momentach. Dzielę się z Wami po raz kolejny modlitwą, którą kiedyś napisałam, nie mogąc odnaleźć się w tej tradycyjnej. Niech Aniołowie Was dziś strzegą szczególnie! 🙂 

Apostoł z przeszłością

Dzisiaj świętujemy apostoła Mateusza. Muszę przyznać, że jest to moja ulubiona postać z serialu The Chosen z różnych względów (już bardzo niedługo więcej o tym będziecie mogli usłyszeć 🙂 ), ale chyba najważniejszym jest dla mnie to, że zaczęłam z dużo większym realizmem patrzeć na tego właśnie apostoła. Dobrze wiedziałam, że Mateusz był celnikiem i że wcale nie oznacza to zatrzymywania na granicy ludzi, którzy powinni zapłacić cło, ale to, że pracował dla okupanta, pobierając wysokie podatki od swoich żydowskich braci. Wiedziałam też, że poborcy podatkowi często dyktowali dużo wyższe stawki niż żądali rzymianie, by wzbogacać się kosztem ubogich. Wydawało mi się jednak, że w momencie kiedy Jezus powiedział „Pójdź za Mną”, a on wstał i poszedł za Nim, cała rzeczywistość odmieniła się bezpowrotnie i Mateusz stał się kochanym przez wszystkich przyjacielem… tak przecież być nie mogło!

Często zastanawiamy się nad tym czy Mateusz był godny tego, by Jezus na niego spojrzał; pytamy jak to możliwe, by ktoś tak bogaty szybko zdecydował się zmienić całe swoje życie. Chyba jednak rzadko zdajemy sobie sprawę z tego jak wielki żal musieli mieć żydzi wobec Mateusza za ogromną zdradę jakiej się dopuścił, kolaborując z okupantem i jak ciężko było mu to wybaczyć. Apostołowie z pewnością nie raz wypominali Mateuszowi jego przeszłość!

Każdy z nas popełnił w życiu błędy, które po latach stają się ogromnym ciężarem. Czasami wypominają nam je wprost inni, a czasem tak bardzo nie umiemy wybaczyć sobie, że mimo wielokrotnego oddawania tego Bogu na spowiedzi, nie potrafimy zamknąć jakiegoś rozdziału. Myślę, że dzisiaj świętując razem z Mateuszem możemy prosić go o wstawiennictwo w tej szczególnej sprawie – by nasza przeszłość nie przesłoniła nam teraźniejszości. Bóg zawsze widzi nas tu i teraz. Obyśmy z odwagą potrafili budować to, co Boże, pamiętając, że nasza historia (jakakolwiek by nie była) ukształtowała nas w taki sposób, że chcemy iść dzisiaj za Jezusem. To zawsze warto świętować.

Zawodność planów ludzkich

W ostatnim czasie w niedzielnym drugim czytaniu czytamy list św. Jakuba. Jest tam wiele ciekawych wątków – bardziej i mniej znanych. Modląc się dzisiaj tym listem, moją uwagę zwrócił fragment, któremu nadano umowny tytuł „Zawodność planów ludzkich” (Jk 4, 13-17):

 

Teraz wy, którzy mówicie: «Dziś albo jutro udamy się do tego oto miasta i spędzimy tam rok, będziemy uprawiać handel i osiągniemy zyski», wy, którzy nie wiecie nawet, co jutro będzie. Bo czymże jest życie wasze? Parą jesteście, co się ukazuje na krótko, a potem znika. Zamiast tego powinniście mówić: «Jeżeli Pan zechce, i będziemy żyli, zrobimy to lub owo». Teraz zaś chełpicie się w swej wyniosłości. Każda taka chełpliwość jest przewrotna. Kto zaś umie dobrze czynić, a nie czyni, grzeszy. 

Człowiek po 2020 roku nie może obok tych słów przejść obojętnie. W pandemii wielu z nas straciło bliskich, pracę, pieniądze, ale wydaje mi się, że wszyscy, co do jednego, straciliśmy nasze plany. Okazało się, że w XXI wieku nie wszystko umiemy przewidzieć, nie ze wszystkim umiemy sobie poradzić. Pewnie na krótki czas, ale jednak, nauczyliśmy się trochę pokory wobec nieznanej przyszłości. 

Wczoraj dowiedziałam się, że po bardzo krótkiej chorobie, trwającej zaledwie 3 miesiące, zmarł mój wujek z dalszej rodziny. W jednej chwili zawodne okazały się plany nie tylko jego, ale jego rodziny, przyjaciół, współpracowników… Na śmierć nigdy nikt nie jest gotowy. Trudno w takim momencie nie zadumać się nad kruchością życia.

W języku hiszpańskim często używa się zwrotu „hasta mañana” (do jutra), dodając do niego „si Dios quiere” (jeśli Bóg zechce). Bardzo lubię tę formę, bo uświadamia mi, że choć mam milion planów na jutro, za miesiąc i pół roku, z których realizacją wiecznie się nie wyrabiam, to jednak ostatecznie życie nie jest w moich rękach i jedyne co mogę, to zaufać Temu, który posiada je w całości. On ogarnia całość, więc ja mogę zająć się byciem tu i teraz.

10 lat później…

Przeczytałam dzisiaj historię 19-letniego Szymona, który wyruszył z Polski do Watykanu w pielgrzymce bez pieniędzy. Mówił, że spotkała go taka ludzka życzliwość, że choć czasem spał na przystankach, to czasem też jadał jak król. Przypomniało mi to o historiach Kingi Choszcz, której opowieści inspirowały mnie do wyruszenia w moją podróż. Dzisiaj mija dokładnie 10 lat od kiedy wsiadłam w samolot i napisałam na FB: „Lecę, lecę, lecę :)”. Wylądowałam na Kenii, gdzie spędziłam 11 zmieniających życie miesięcy i napisałam o tym prawie 130 wpisów. Zachęcam dziś do ich lektury, bo to są niesamowite historie niesamowitych ludzi. Czasem bardzo śmiesznych, czasem dramatycznie smutnych, a czasem po prostu ludzkich, które pokazują, że jednak więcej nas łączy niż dzieli. Możecie zacząć lekturę tutaj (niestety trzeba je czytać od końca, jak to na blogu 😉 – kolejne wpisy klikając strzałką w prawo).

W moją pielgrzymkę po afrykańskiej ziemi też ruszyłam w pewien sposób bez pieniędzy, ale wiem dokładnie kto wspierał mnie na tej drodze. Co miesiąc ponad 30 znajomych wspomagało mnie finansowo, abym miała co jeść i mogła zapłacić tym, którzy mnie gościli. Ich hojność pozwoliła na to, że w każdym miejscu, które opuszczałam, pozostawiałam jeszcze ofiarę, z nadzieją, że wzmocni dobre dzieła, których byłam świadkiem. 

Dzisiaj wiem, że nie byłabym tym samym człowiekiem gdyby nie moja afrykańska przygoda. W dużej mierze to ona ukształtowała moje serce, które chce każdego innego przyjąć, takiego jakim jest i próbować zrozumieć co ukształtowało tę inność. Jestem dziś stokrotnie wdzięczna Bogu i każdemu, kto był tam ze mną osobiście i duchowo. Każdemu życzę takiej pielgrzymki!

Słońce i deszcz

W niedzielę wracałam z ostatniego wakacyjnego wyjazdu, wspominając wiele niesamowitych chwil ostatnich dwóch miesięcy, ale też z ciekawością myśląc o nadchodzącym roku szkolnym, który zapowiada się z wielu powodów fascynująco. Nie spodziewałam się jednak, że inspirujące doświadczenia czekać mnie będą na zwyczajnej trasie S8 między Wrocławiem a Warszawą. Niebo przede mną pokryte było miękkimi okrągłymi chmurkami, zza których co jakiś czas wyglądało nieśmiało słoneczko i nic nie zapowiadało wielkiej ulewy, która w jednej chwili uderzyła w szybę samochodu. Wystarczyło spojrzeć w tylne lusterko, żeby zobaczyć krajobraz jak z mrocznego filmu – ściana deszczu i ciemność. Miałam wrażenie, że znalazłam się na cienkiej linii łączącej ze sobą dwa światy.

Jednoczesne słońce i deszcz przypomniały mi jeden z ważnych momentów podczas moich rekolekcji. Kiedy zobaczyłam taki dokładnie krajobraz za oknem kaplicy podczas modlitwy, uświadomiłam sobie jak radość i ból mieszają się w moim życiu ostatnio niezwykle często. Radość bardzo głęboka, poczucie niesamowitego szczęścia, uczucie bycia kochaną, wybraną i obdarowaną; jednocześnie ból bardzo dojmujący, przenikający do najgłębszych pokładów duszy, sprawiający, że potrafię wybuchnąć płaczem rozdzierającym serce w najmniej oczekiwanym momencie. Istnieją razem i wcale sobie w niczym nie przeszkadzają. 

Minęły ponad dwa miesiące od kiedy oficjalnie wiadomo, że opuściłam Zgromadzenie Sacre Coeur. Ból jest niezmiennie ten sam, ale nie zabrakło również momentów radości. Otrzymałam ogromnie dużo wsparcia, którego w pewien sposób się spodziewałam, bo jest ludzkim odruchem zaoferować pomocną dłoń komuś, komu zawaliło się życie. Nie spodziewałam się jednak dwóch wiadomości, które otrzymałam od moich byłych uczniów z czasów katechezy w gimnazjum. Może niektórzy z Was pamiętają, że był to dla mnie czas niełatwy. Oprócz wielu świetnych wspomnień z pozalekcyjnych aktywności (szczególnie działań teatralnych z Alą, Ewą i Iwoną oraz wolontariatu z Agą), same lekcje religii wspominam traumatycznie jako jedną z większych porażek mojego życia. Nie umiałam poradzić sobie z zapanowaniem nad niesforną młodzieżą, a uczucie bezsilności towarzyszyło mi niemal codziennie. Teraz po latach od tamtych doświadczeń znowu deszcz i słońce spotkały się w jednym momencie, bo nadeszły te dwie wiadomości – absolutne perełki. Moi uczniowie dziękowali mi za moje świadectwo wiary; za to, że pokazałam im Boga, który kocha; za to, że nie bałam się z nimi rozmawiać na trudne tematy… Byłam w szoku, czytając co napisali! Gdyby nie ciemne chmury jakie zawisły teraz nad moim życiem, pewnie nigdy bym się o tym nie dowiedziała. 

Cały czas się uczę, że deszczowe dni są potrzebne i wcale nie wykluczają tego, by jednocześnie świeciło słońce. Gdyby te dwa światy nie tworzyły ze sobą zgranej pary, nigdy nie mielibyśmy okazji zobaczyć na niebie tęczy.

« Older posts Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑