Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 8 of 10)

Mały koniec świata

Dzisiaj rano, otwierając media społecznościowe, przeżyłam szok. Wszystko krzyczało, że wojna się zaczęła, a ja byłam święcie przekonana, że jednak do tego nie dojdzie; że nie dopuścimy do tego; że nikt nie jest na tyle szalony. Okazało się, że bardzo się myliłam. Jest we mnie dziś ogromny smutek, że natura ludzka się nie zmieniła i nadal władza i pieniądze, a nie miłość i współczucie, rządzą naszym światem. To nie znaczy jednak, że musimy się tej logice podporządkować. Na agresję możemy odpowiedzieć gościnnością dla uchodźców. Na kłamstwa propagandy możemy odpowiedzieć prawdą i rzetelnością. Na wojnę możemy odpowiedzieć pokojem w sercu i przede wszystkim zaufaniem, że Bogu się nic nie wymyka, że On jest z tymi, którzy dziś stają się ofiarami czyjejś bardzo źle użytej wolności. Jeśli serce Putina nie jest już zdolne do przyjęcia miłości, to może chociaż przebije się ona do tych, którzy dziś mogą go powstrzymać. Wierzę, że nasza modlitwa i post są dzisiaj potrzebne, konieczne i mają moc zwycięstwa nad złem. Oprócz modlitwy, warto też dać od siebie kilka groszy. Wymienię trzy akcje: PCK, PCPM, Dobra Fabryka.

W moim osobistym życiu dzisiaj mija dokładnie rok od dnia, w którym dowiedziałam się, że moje marzenia, plany i nadzieje jakie miałam w sercu przez ostatnie 10 lat nie będą mogły się zrealizować. Towarzyszyły mi uczucia podobne do tych, które opisuje Natanael w The Chosen (S2E2), kiedy opowiada o końcu swojej kariery architekta. Niby od dawna się coś zapowiadało, a jednak wydawało się to takie nagłe. To była ta sama nagłość, która znowu zaskoczyła mnie dzisiaj rano. Po raz kolejny zakończył się świat, który znam i znowu przyszłość wydaje się być bardzo niepewna. Nie wiem ile jeszcze takich małych końców świata będziemy musieli przeżyć. Jedyne co wiadomo, to że, bez względu na wszystko, jesteśmy w miłujących rękach Boga.

 

 

Błogosławieni żyjący pełnią

Błogosławieństwa zawsze sprawiały mi pewną trudność. Czytając je, miałam wrażenie, że świat jaki rysują jest pełen cierpienia i łez, które zostaną wynagrodzone dopiero po śmierci. Kłóciło się to w mojej głowie z Królestwem, które jest pośród nas, które zaczyna się tu na ziemi. Życie przecież nie polega na tym, żeby zacisnąć zęby i jakoś dotrwać do śmierci, ale żeby żyć pełnią każdego dnia. Dlaczego więc szczęśliwi mają być smutni, prześladowani, ubodzy i cierpiący? Może właśnie dlatego, że prawdziwe życie oznacza znajdowanie się we wszystkich stanach. Czasami będziemy syci, ale biada nam jeśli nie mamy pojęcia co oznacza być głodnym. Czasami będziemy się cieszyć, ale bardzo niedobrze, jeśli nie mielibyśmy nigdy doświadczać smutku. Nasze życie nie powinno być nieustannym cierpieniem, ale jeśli nigdy nie cierpieliśmy, to znaczy, że nie odważyliśmy się naprawdę żyć pełnią. Rzeczywistość składa się ze wszystkich barw i żadnej nie może zabraknąć. W moim pokoju w domu rodzinnym w czasach liceum na ścianach można było znaleźć wiele cytatów. Jednym z nich był ten ks. Jana Twardowskiego: „W życiu musi być dobrze i niedobrze. Bo jak jest tylko dobrze, to jest niedobrze.”

Inną odpowiedzią na to, dlaczego błogosławieństwa wydaję się iść w poprzek naszej ludzkiej intuicji, proponują twórcy The Chosen w ostatnim odcinku drugiego sezonu. Jezus tłumaczy Mateuszowi, że błogosławieństwa są mapą: „Jeśli ktoś chce Mnie znaleźć, to takie są grupy, których powinien szukać”. Jest w tym jakaś głęboka mądrość, bo skoro nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają, to Lekarza znajdziemy przy tych właśnie, którzy są głodni, prześladowani, rozczarowani i porzuceni. To nie znaczy, że nie ma go przy tych sytych, bogatych i radosnych, ale tam Jezusa po prostu trudniej znaleźć, bo tam Go mniej potrzeba. W ujęciu The Chosen widzimy też, że każde błogosławieństwo otrzymuje jakąś „twarz”. To nie są abstrakcyjne hasła, ale prawdziwe życie blisko każdego człowieka. Myślę, że możemy tę Ewangelię zobaczyć jako wyzwanie, by naśladować Jezusa w byciu przy tych, którzy cierpią. Wtedy zaczyna to wszystko mieć sens.  

 

Wielkoduszność we wspólnocie

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zawsze budzi kontrowersje, ale chyba przede wszystkim jednak otwiera w ludziach nieprzebrane pokłady solidarności. Obserwuję jak co roku pojawiają się coraz ciekawsze propozycje tego co można kupić, wspierając szczytny cel, i są to coraz częściej nie tylko materialne przedmioty do wylicytowania, ale też przeróżne inne inicjatywy. Świat się bardzo zmienił od czasu kiedy na jednych z pierwszych finałów stałam z innymi licealistami na mrozie, zbierając do puszek. Już wtedy było to wydarzenie poniekąd wspólnotowe, ale wydaje się, że coraz bardziej dryfuje w tę stronę. I bardzo dobrze! Może w przyszłym roku też coś wystawię, kto wie? 😉

Zachwyt zrywem społecznym i wspólnym budowaniem tego, na czym nam zależy, jest też oczywiście ważną częścią mojej fascynacji serialem The Chosen. Nie tylko tym, że ludzie fizycznie wykładają swoje pieniądze, by serial mógł powstać, ale też to, że zaczynają tworzyć społeczność, która się wspiera, modli się za siebie i inspiruje wzajemnie. Takie działania leżą mi głęboko na sercu, więc ogromną radością jest dla mnie to, że nasza polska grupa fanów rośnie w siłę i że powstają w niej projekty wspólnej modlitwy i dzielenia się jej owocami. O to chodzi w Kościele! 

O takim społecznym wzajemnym wsparciu miałam okazję sobie ostatnio przypomnieć, opowiadając nieco o moich afrykańskich przygodach sprzed 10 lat (jakby kogoś interesowało, to tu jest początek historii). Tam, gdzie są większe potrzeby, tym ważniejsze jest wsparcie rodziny, przyjaciół i społeczeństwa i to jest bardzo odczuwalne we wszystkich krajach trzeciego świata (czy bardziej poprawnie politycznie – globalnego południa). Jestem przekonana, że bardzo wiele mamy się od nich do nauczenia, bo w zachodnim świecie ciągle mamy tendencje do egoistycznego zamykania się w „swoim”.  

Ostatnio wyświetliła mi się taka grafika i bardzo mi się spodobała. „Nigdy nie pozwól sobie na bycie osobą po lewej”. Myślę, że tym, co pozwala wzrastać w wielkoduszności i dawać z siebie więcej niż ustawa przewiduje, wiąże się ściśle z poczuciem bezpieczeństwa we wspólnocie. Mogę podzielić się tym co moje – czy to będą pieniądze, czy czas, czy zaangażowanie – jeśli mam poczucie, że kiedy ja będę potrzebować, to znajdzie się ktoś, kto do mnie też wyciągnie rękę w odpowiednim czasie. Tymczasem brutalna rzeczywistość często uczy nas tego, że jak damy zbyt wiele, to ktoś to tylko cynicznie wykorzysta i – trzymając się analogii – już nigdy nie chwyci za łopatę, bo będzie oczekiwał, że sąsiad zawsze go wyręczy. 

Gdzie jest granica między wielkodusznością a naiwnością? Kiedy pomoc drugiemu jest aktem miłosierdzia, a kiedy zupełnie przestaje być wychowawcze? Nie ma prostych odpowiedzi na te pytania, ale chyba warto zacząć od budowania wokół siebie społeczności, w których oczywiste jest, że po prostu możemy na siebie liczyć. Myślę, że nie tylko mi marzy się taki świat. 

Zwyczajnie niemożliwe

Liturgicznie mamy już trzeci tydzień okresu zwykłego, czyli tego, który ma nam przypominać, że Bóg działa w zwykłej szarej codzienności. Bywa ona pełna poważnych zwrotów akcji – w zeszłym tygodniu odszedł mój ostatni Dziadek. Ufam, że po 92 latach życia ma się teraz dobrze w nowej rzeczywistości, szczególnie że dołączył do Babci, bez której życie było ciężko, i Wujka, który zupełnie niespodziewanie opuścił nas przed Bożym Narodzeniem. Bywają też zwroty trochę mniejsze, jak dzisiejsza decyzja o zdalnych, która wymaga ode mnie nieco przeorganizowania mojego życia. Nie każdy z nas doświadczy tego, co św. Paweł pod Damaszkiem, ale najważniejsze jak zareagujemy na mniejsze i większe przewroty, jakie czekają za kolejnym zakrętem. Ile razy mam okazję podzielić się swoją historią życia, to przypominam sobie ile niesamowitych rzeczy się wydarzyło przez to, że pozwoliłam się zaskoczyć i przyjęłam to, co wydawało się niemożliwe. Do tej refleksji gra mi piosenka Kwiatu Jabłoni   (https://www.youtube.com/watch?v=wj5e-ur03f4):

Niemożliwe nam się dostało
Nie ma powodu do łez
A każdy mówi, że mało
Musisz więcej niż chcesz

Mamy już to, co niemożliwe. Łatwo jednak stracić to z oczu, kiedy zalewamy się łzami z powodu niespełnionych oczekiwań, a chyba jeszcze bardziej kiedy rozglądamy się dookoła, przekonani, że wszyscy inni mają lepiej. Naprawdę za mało? Naprawdę muszę więcej niż chcę? Nie znam lepszego obrazu do tych pytań niż stare dobre onetimeblind. Jak się cieszę, że sobie ich odświeżyłam! Nie znalazłam z polskimi napisami, ale wydaje się, że słowa są zbędne – ostatnie zdanie brzmi: „dopóki nie będziesz potrafiła spojrzeć ponad to, jedyne co zobaczysz, to puszka coli” 😉 

Czasem wydaje się, że spojrzenie ponad codzienną puszką coli jest niezwykle trudne. Szczególnie jeśli na biurku piętrzą się niezałatwione sprawy i wiele rzeczy przytłacza. Większość z nas ma jednak z pewnością doświadczenie, że Jezus się przebija przez tę rutynę i potrafi zaskoczyć nawet tym, na co bezrefleksyjnie spoglądamy każdego dnia. Przychodzi dokładnie tak, by znaleźć drogę do naszego serca i robi to w sposób niesamowity. Działa tak od samego początku powoływania apostołów i chyba to mnie najbardziej pociąga w The Chosen – niemożliwe, a jednak zwyczajne. U Boga jak zwykle nic się nie wyklucza.

p.s. Ostatni komentarz na -> https://www.youtube.com/watch?v=o9jBO2TevZQ 

O takich, co patrzyli w górę

W ostatnim czasie nieprawdopodobnie dużo moich bliższych i dalszych znajomych zaczęło polecać pewien film na Netfixie. W momencie kiedy komentarze zaczęły pojawiać się w większości mediów, a ja już bałam się otworzyć lodówkę, żeby nie zobaczyć tam napisu „Nie patrz w górę”, do filmu odniósł się Włodek i Karol we wczorajszym LSie i pojawiła się tam recenzja Michała Oleszczyka: „To zrodzony z pychy i wyższości film napisany kilofem i wyreżyserowany młotem pneumatycznym”. Po tym już wiedziałam, że jednak muszę obejrzeć i wyrobić sobie własne zdanie.

Jakkolwiek by nie oceniać ideologicznych intencji twórców, wydaje się, że bardzo trafnie zdiagnozowali stan współczesnego społeczeństwa. Patrząc na kolejne przerysowane, groteskowe postawy bohaterów (granych przez najlepszych aktorów świata), wiele razy orientowałam się, że nie tylko są prawdopodobne, ale to się po prostu dzieje na naszych oczach. Myślę, że świat mógłby zareagować dokładnie tak jak w filmie na informację, że niedługo wszyscy zginiemy. Budzi to tęsknotę za tym, żeby jednak wspólne dobro i solidarność potrafiły stanąć ponad polityką i „business as usual”, ale to, że tak nie będzie, nie oznacza, że nic nie da się zrobić. I wcale nie odnoszę tego do katastrofy ekologicznej, ale do naszej zwykłej codzienności, w której często czujemy się bezsilni wobec decyzji podejmowanych gdzieś na górze. Może wystarczy, że każdy z nas kierować się będzie tym, co ma głęboko w sercu?

2000 lat temu pewni mędrcy, których dziś nazwalibyśmy raczej naukowcami, też wypatrzyli na niebie nietypowe zjawisko astronomiczne. Nie mówili o tym w telewizji ani w mediach społecznościowych, ale wyruszyli w drogę zabierając ze sobą mirrę, kadzidło i złoto. W tle też wielka polityka i Herod próbujący utrzymać się przy władzy. Niewiele wiemy o tych, którzy odwiedzili małego Jezusa w Betlejem.  Nie wiemy ilu ich było – mogło być trzech, ale równie dobrze mógł to być sztab ludzi z trzema prezentami. Nie wiemy też skąd dokładnie przybyli, ale wiemy, że nie byli żydami, więc wcale nie oczekiwali na Mesjasza. Dlaczego więc zdecydowali się przejść szmat drogi, żeby spotkać się z noworodkiem w zabitej dechami wiosce na obrzeżach Cesarstwa Rzymskiego? Może kierowała nimi ciekawość, może chęć przygody, a może po prostu mieli głębokie przekonanie w sercu, że właśnie to powinni zrobić. Nie szukali niczego pobożnego, a jednak znaleźli Boga.

Jeśli miałabym wyciągnąć morał z filmu „Nie patrz w górę”, to dla mnie brzmiałby on: „Zrób tyle co możesz i żyj tak jakby dzisiaj miał nadejść koniec świata”. Absolutnie nic odkrywczego, a jednak wciąż żywe i aktualne. Zostały mi w głowie słowa jedynego wierzącego bohatera: „Gdyby Bóg chciał zniszczyć Ziemię, toby ją zniszczył”. Miałby ku temu wiele powodów, ale jednak widocznie nadal daje każdemu z nas czas żeby się nawrócić. Może warto spędzić go z tymi, na których nam zależy i robiąc to, co kochamy? Banał. Chyba jednak prawdziwy.

 

Przebudzenie z Matrixa

Nowy Matrix oczywiście nie ma szans zachwycić jak oryginał, ale za to skutecznie przywołuje wspomnienia i rozbudza pragnienie kolejnego zanurkowania do prawdziwej rzeczywistości. 20 lat temu, będąc u początków liceum, nie miałam szans skojarzyć matrixowego wyboru między brutalną prawdą a błogą nieświadomością z Przebudzeniem Antoniego de Mello, a dziś wydaje mi się to bardzo naturalne:

Przebudzenie to duchowość. Ludzie najczęściej śpią, nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się pogrążeni we śnie. Żyją śniąc. Nie budząc się zawierają małżeństwa. Płodzą dzieci we śnie i umierają , nie budząc się ani razu. Pozbawiają się tym samym możliwości zrozumienia niezwykłości i piękna ludzkiej egzystencji. Mistycy, niezależnie od wyznawanej przez siebie doktryny zgodni sią co do tego, że wszystko co nas otacza jest takie jakie być powinno. Wszystko. Cóż za przedziwny paradoks. Najtragiczniejsze jest jednako to, że większość ludzi nigdy tego nie jest w stanie zrozumieć. Nie są w stanie tego pojąć, gdyż pogrążeni są we śnie. Śnią sen prawdziwie koszmarny. 

Żyjemy w świecie, który nie tylko woli spać, niż zmierzyć się z rzeczywistością, ale też niebieskie pigułki łyka całymi garściami. Nie jest łatwo wyrwać się z codziennego pędu i wejść do metafizycznego świata, w którym ból potrafi być nie do zniesienia, ale też radość nie zna granic. Wygodniej jest zbyt wiele nie myśleć, zbyt wiele nie czuć, a już na pewno nie pozwolić sobie na czas ciszy i zatrzymania, który zburzyłby nasz spokój. Prawdziwe życie jednak znajdziemy tylko głęboko w swoim sercu, a często marnujemy czas, szukając go na powierzchni i chwytając się każdej namiastki, jaką uda nam się znaleźć.

Mam to szczęście by ostatnie dni tego (na różne sposoby tragicznego) roku spędzić, towarzysząc w Fundamencie. To wielki zaszczyt patrzeć jak Bóg otwiera oczy na to, co najistotniejsze i  pozwala dotknąć tajemnicy, która odmienia życie. Czerwone pigułki są tu podstawową dietą duchową.

Pewnie większość z nas patrzy w stronę nadchodzącego roku z pewną rezerwą i powściągliwością. Ostatnie dwa lata przyniosły wiele bólu i zaskoczeń, które wszystkich nas na różna sposoby uczyniły nieufnymi. Nie jesteśmy już tak skorzy do planowania i zdajemy sobie sprawę, że życie jest bardzo kruche. Oby nas to nie zamykało w lęku o przyszłość otwierało coraz bardziej na Bożą perspektywę, w której nadzieja nie płynie z zewnętrznych wydarzeń, ale z ogromu Miłości, którą możemy odkryć w sobie. 

Bożonarodzeniowe zadziwienie

Podczas gdy od połowy listopada z każdej strony zalewani jesteśmy „magią świąt”, moje radio szczyci się nadawaniem w strefie wolnej od JGBL (Jingle Bells ;)). W związku z tym zamiast kolejnego Last Christmas i  Santa Clause is Coming to Town, miałam okazję usłyszeć stary dobry przebój Myslovitz o wdzięcznym refrenie „umieramy wtedy gdy nasze życie przestaje być codziennym zdziwieniem”.  Rzeczywiście wydaje się, że zdziwienie jest nie tylko początkiem filozofowania, ale istotnie trzyma nas przy życiu. Kiedy bowiem wszystko powszednieje i nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć, to przegapiamy całą istotę rzeczywistości. Żyjemy jakbyśmy nie żyli, a Bóg nie ma jak przebić się do nas ze swoją Dobrą Nowiną.

Szczególnie niepokojące wydaje się, że nie dziwi nas już nic z tego, co świętujemy w Boże Narodzenie. Ani to, że Stwórca staje się stworzeniem. Ani to, że Król Wszechświata rodzi się w stajni ze zwierzętami. Ani to, że Wszechmocny Bóg jest tak słaby i bezbronny, że samodzielnie jest w stanie tylko oddychać. Jeśli wobec rzeczy tak wielkich przeszliśmy do porządku dziennego, to czy nie przegapiamy codziennie miliona małych cudów, które powinny wprawiać nas w zdumienie?

Nie ma lepszych nauczycieli zadziwienia niż małe dzieci. To one z szeroko otwartymi oczami przyglądają się swojemu odbiciu w łyżeczce do herbaty, z rozdziawioną buzią podziwiają szkiełka w kalejdoskopie i z zapartym tchem śledzą przechodzące po chodniku mrówki. Czy nie byłoby piękne gdybyśmy potrafili na dłużej zachować w sobie tę zdolność do świeżego spojrzenia na każdy detal codzienności? Taki Jezus objawia nam się w tym czasie i może takiego warto dzisiaj naśladować. Tego Wam i sobie serdecznie życzę! 

 


Przy okazji zapraszam na kolejny komentarz do The Chosen – tym razem do specjalnego odcinka o Bożym Narodzeniu, który rozpoczął całą przygodę z serialem. Mam nadzieję, że dobrze wprowadzi Was w tajemnice jakie w najbliższym czasie będziemy przeżywać. https://www.youtube.com/watch?v=JYuql4PV91o 

Błogosławiona ciemność

W moim tegorocznym Adwencie póki co odnajduję zdecydowanie więcej ciemności niż światła. Może dzięki temu doświadczenie Izraela oczekującego na Mesjasza stanie mi się nieco bliższe. Kiedy w życie wkrada się brak sił i nadziei, tęsknota staje się naturalna. Chce się wtedy wołać do Boga, żeby w końcu nadeszło wybawienie. On zawsze na to wołanie odpowiada, ale prawie zawsze zupełnie inaczej niż moglibyśmy się spodziewać. 

Jedną z małych radości jakie w tym czasie mnie spotykają, to codzienne zaglądanie do mojego adwentowego kalendarza z herbatkami, gdzie znajduję nie tylko inspiracje smakowe, ale też czasem te natury duchowej. Któregoś dnia, widząc herbatę o nazwie „Arktyczny ogień”, od razu na myśl przyszły mi paradoksy dotyczące Boga: moc w słabości, życie w śmierci, nieskończoność w ograniczeniach… Dopiero co na wykładzie z chrystologii dowiedziałam się, że fachowo nazywa się to „sub contrario” – graniczący ze sprzecznością. Te sprzeczności jednak pojawiają się tylko w naszym ograniczonym ludzkim myśleniu. Dla Boga wszystko jest spójne i włączające. Pośród ciemności już jest światło.

Tego samego dnia przeczytałam słowa Tomasza Mertona:

„Kiedy nadejdzie czas, by wkroczyć w ciemność, w której jesteśmy nadzy, bezbronni i samotni; w której widzimy niewystarczalność naszej największej zalety i pustkę naszej największej cnoty; w której nie mamy nic, na co moglibyśmy liczyć, nic w naszej naturze, co mogłoby nas wspomóc i nic na świecie co mogłoby nas poprowadzić i dać nam światło – wtedy właśnie okazuje się czy prawdziwie kroczymy w wierze.”

Teraz już wszystko stało się jasne. Ciemność jest łaską.

Niepowstrzymani gwałtownicy w głoszeniu Dobrej Nowiny

 

Dzisiejsza Ewangelia mówi nam, że Królestwo Boże zdobywają gwałtownicy (βιασται). W Mt 11,12 słowo to pojawia się w kontekście Jana Chrzciciela, który jest największym „między narodzonymi z niewiast”. Ta postać zawsze wydawała mi się ważna, ale jednak jakoś odległa i niezrozumiała. Próbując zrozumieć co mogłoby dla mnie znaczyć bycie gwałtownikiem, zaczęłam szukać innych kontekstów i okazuje się, że słowo βιασται (przynajmniej w tej formie) nie występuje nigdzie indziej w całym Piśmie Świętym. Znalazłam za to inne tłumaczenie na polski: niepowstrzymani.  

Trudno mi nie pomyśleć w tym momencie o serialu The Chosen, gdzie postać Jana Chrzciciela ujęła mnie mocno za serce. Nazywany przez Szymona Piotra Creepy John (dziwaczny Jan) rzeczywiście pokazany jest jako Boży szaleniec, którego nie da się powstrzymać. Po raz pierwszy spotykamy go w więzieniu, kiedy słysząc o cudach jakie dzieją się w Kafarnaum, mówi z charakterystycznym uśmiechem „Zaczęło się!”. Jego odwaga w głoszeniu tego, do czego został wezwany, nie może nie inspirować. Pytam dzisiaj siebie czy przypadkiem nie brak mi tej gwałtowności, która pokonuje wszelkie przeszkody by być coraz bliżej Boga i zanosić Go innym. Czy nie brakuje mi determinacji żeby w prostych codziennych sytuacjach dawać nadzieję, szukać prawdy, stawać po stronie słabszych, przypominać, że Jezus już zbawił świat i nikt inny nie musi? Jan Chrzciciel zdecydowanie zaprasza mnie dzisiaj do bycia posłańcem Dobrej Nowiny.

Ostatnie dni to taki czas, kiedy z zazdrością spoglądam za ocean, co zdarza mi się jednak rzadko. 1 grudnia do kin w USA wszedł świąteczny odcinek The Chosen o tytule „The Messangers”, czyli „Posłańcy”, zapakowany w wielki koncert ewangelizacyjny – Christmas with The Chosen. Sprzedaż biletów w ciągu 24h pobiła wszelkie rekordy sieci kin, która zdecydowała się wyemitować to wydarzenie i seanse przewidziane na 2 dni rozszerzyła do 10. W weekend film znalazł się na pierwszych miejscach rankingów, a o niespodziewanym sukcesie mówią wielkie amerykańskie media. Jest w tym jakaś nutka gwałtowności, która w Boży sposób zmienia świat i sprawia, że Ewangelia dociera do miejsc, gdzie wydawało się, że niewiele jest dla niej miejsca. W Polsce jest to oczywiście nadal serial bardzo niszowy, jednak te liczby robią na mnie wrażenie i dają nadzieję, że grono fanów nad Wisłą też będzie rosło. Nie wiemy jeszcze kiedy cała reszta świata będzie miała możliwość obejrzenia historii Bożego Narodzenia w reżyserii Dallasa Jenkinsa, ale domyślacie się na pewno, że oczekuję z wielką niecierpliwością! 

Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji widzieć komentarzy, które przygotowujemy z o. Piotrem Kropiszem, to zapraszam serdecznie. W tym tygodniu omawiamy odcinek o cudownym połowie – S1E4: 

 

Zapach Adwentu

Jednym z ważniejszych fragmentów Ewangelii jest dla mnie namaszczenie w Betanii. Maria rozbija flakonik z drogocennym olejkiem nardowym, którego woń wypełnia cały dom. Ten zapach towarzyszy mi co roku w wielkim tygodniu, bo pewien kreatywny franciszkański duszpasterz z Poznania postanowił kiedyś podarować wszystkim uczestnikom Akademickich Gorzkich Żali maleńką fiolkę prawdziwego nardu i od tego czasu zawsze uroczyście otwieram ją w Wielki Poniedziałek. Ta scena była też przedmiotem mojej kontemplacji na tegorocznych rekolekcjach i uświadomiła mi jak bardzo w ostatnim czasie skupiłam się na trosce o flakonik, a nie o cenny olejek w środku. Zapragnęłam wtedy, by doświadczenie paschalnej woni rozlało się na większą część mojego życia.

Ostatnio zdałam sobie sprawę, że Adwent też ma swoje zapachy. Zapach kadzidła i świec, pomarańczy i cynamonu, igliwia i siana, miodu i imbiru, mroźnego powietrza o poranku… To nie są zapachy, jakie towarzyszyły Jezusowi podczas Jego narodzin (może poza tym sianem ;)), ale są to zapachy, które wpisują się w nasz czas oczekiwania na Jego powtórne przyjście. Oddają tęsknotę za ciepłem, za słońcem, za bliskością.  Sprawiają, że w tej ponurej aurze robi się jaśniej.

Na początku tego roku inspiracją do modlitwy stała się dla mnie książka „Dotknij, poczuj, zasmakuj” autorstwa Ginny Kubitz Moyer, która proponuje proste modlitwy w oparciu o wszystkie 5 zmysłów. Kiedy w mojej głowie pełno było różnych myśli, potrzebowałam spotkania z Bogiem, które zaangażuje moje ciało i pozwoli doświadczyć Boga, który przekracza to, co logiczne i zrozumiałe, przenikając wszystko swoją Obecnością. U progu tegorocznego Adwentu wróciła do mnie ta myśl, szczególnie pod kątem zapachów. Goszczą one już u mnie od jakiegoś czasu za sprawą dyfuzora do aromaterapii, który dostałam od moich uczniów i który od razu przyjął się w mojej codzienności, powodując, że zszargane szkołą nerwy choć trochę mogą się odprężyć otulone cedrem, drzewem różanym i majerankiem.  Na szafeczce stoi olejek z pestek malin, a w łazience sól do kąpieli pachnąca lawendą. Przy biurku czeka już na otwarcie kalendarz adwentowy z herbatami (genialny pomysł!), by mój dom mógł wypełnić się kolejnymi zapachami, pobudzającymi zmysły i otwierającymi duszę.

Jest coś w zapachach, co sprawia, że potrafimy przez wiele lat mieć w pamięci okoliczności, w których coś wąchaliśmy. W wyraźny sposób umieją też wpływać na nasz nastrój i w dosłowny sposób odpowiadają za to, że życie ma smak (może warto to docenić w czasach kiedy wiele osób węch i smak, przynajmniej na chwilę, straciło). Zapachy mają też tę szczególną właściwość, że szybko zdradzają w jakim towarzystwie przebywaliśmy. Papież Franciszek mówił, że dobrze jeśli pasterz będzie pachnieć owcami. Ja myślę, że bardzo dobrze, jeśli każdy z nas będzie przeniknięty zapachem Boga. Oby to było doświadczeniem naszego Adwentu.

 

« Older posts Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑