Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 5 of 10)

Różnorodność siłą Kościoła

Dzisiaj czytaliśmy jedną z moich ulubionych adwentowych Ewangelii. Jezus mówi w niej: „Przyszedł bowiem Jan: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: «Zły duch go opętał». Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije, a oni mówią: «Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników». A jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny”. Ten fragment pokazuje nam wiele rzeczy. Z jednej strony to, że nie warto próbować zadowolić wszystkich, bo jest to z góry skazane na porażkę. Cokolwiek nie zrobimy, dla jednych będzie to doskonałe posunięcie, a dla innych zdrada wartości i ideałów. Ważne żebyśmy pozostali wierni swojemu sumieniu i głosowi Ducha Świętego na modlitwie. Z drugiej strony przykład Jana i Jezusa upewniają nas w tym, że Bóg nigdy nie wymaga od nas jednolitości i stworzył nas tak różnorodnymi, by to było naszą siłą, żebyśmy się  wzajemnie uzupełniali. Nie mamy się do nikogo upodabniać, ale żyć tym, co Bóg złożył głęboko w naszym sercu. Być po prostu sobą.

Dzisiejsze Słowo zgrało się ładnie z fragmentem książki „Jezus z Nazaretu” Josepha Ratzingera, który czytałam na studia. Benedykt XVI opisuje w nim to, z jak różnych środowisk pochodzili Apostołowie i jak mogło to wpływać na wzajemne relacje w tworzącym się Kościele. Doskonale widoczne jest to w niektórych odcinkach serialu The Chosen, kiedy dyskusje przeradzają się w zażarte kłótnie wokół przeszłości i podejścia do misji. Burzyć to może nasze wyidealizowane wyobrażenie o uczniach Jezusa, którzy perfekcyjnie zgodni zawsze wspólnym duchem wprowadzali w czyn nauczanie Jezusa. Tymczasem wystarczy spojrzeć na historie Mateusza celnika i Szymona zeloty, by zobaczyć jak bardzo wybuchowa mieszanka tworzyła najbliższe grono Chrystusa.

Kościół dzisiaj wydaje się być co najmniej tak barwny i różnorodny jak pierwsi uczniowie. Wiele osób jest zdezorientowanych i nie mogą pojąć jak olbrzymia rozpiętość poglądów i wrażliwości mieści się między różnymi skrzydłami, zarówno wśród wiernych świeckich, jak i hierarchów. Z tej samej Ewangelii i Tradycji Kościoła potrafimy wyciągać skrajnie różne wnioski i modele życia, podobnie jak za czasów Jezusa uczniowie w różny sposób interpretowali zapisy Starego Testamentu. Podobnie jak Jan Chrzciciel i Jezus posłani byli do zupełnie innego rodzaju głoszenia, choć realizowali tę samą misję. Ta różnorodność nie tylko jest potrzebna, ale i konieczna, żebyśmy nie zamknęli się w naszym pojmowaniu Boga i religii, ale by postawy innych otwierały nas na nowe drogi i działanie Ducha Świętego. To właśnie ci, którzy myślą i działają inaczej, prowokują nas do podważania naszych własnych przekonań i ciągłego poszukiwania prawdy. Uczyńmy z tej różnorodności siłę!

Czas światła i ciemności

Lubię Adwent, bo ma swój unikalny klimat tajemnicy, oczekiwania i nadziei. Szczególnie jednak przemawia do mnie symbolika światła. Zmierzając o świcie na roraty z moim lampionem, myślę o tym, że kolejny dzień jest szansą na rozjaśnienie tego, co ukrywa się w zakamarkach ciemności, ale w tym roku chyba szczególnie uczę się odnajdywać Boga właśnie w tym co jeszcze niejasne. Gdyby zabrakło cienia, to nasze życie byłoby nieznośnie prześwietlone. Możemy jednak przeżywać całą gamę różnych barw dzięki temu, że światła jest dokładnie tyle ile trzeba. Nie zawsze dane jest nam iść w pełnym słońcu, ogrzewając się jego promieniami, chłonąc witaminę D, uśmiechając się do życia. Nasza wędrówka prowadzi też czasem przez śnieżne zamiecie, ciemne uliczki, strome zbocza i niebezpieczne wąwozy. To jednak w tych drugich okolicznościach wzrasta nasza wiara, sprawdza się zaufanie, kształtuje się nasz charakter i hartuje duch. Adwent jest dobrym czasem, by uświadomić sobie, że noc i dzień są nieodłącznymi elementami życia. Bóg jest w nich tak samo obecny i nie znika, kiedy zgaśnie światło.

Warto też zauważyć, że ciemność tak naprawdę nie istnieje, a jest jedynie brakiem światła. Dlatego też im większy mrok, tylko mniejszy płomień wystarczy, by oświetlić drogę przed nami.  Czasami dobre słowo, uśmiech, czy miły gest wystarczą,  by przemienić czyjś dzień. Czasami to, co dla nas jest nic nie znaczącym podzieleniem się pokonaną trudnością, może być dla kogoś ogromną inspiracją. Wysłuchanie przyjaciela może być na wagę złota, a kilka minut modlitwy w drodze do pracy może otworzyć Panu Bogu przestrzeń do przemiany naszego życia. Cuda zaczynają się od małych promieni nadziei, które przenikają przez naszą codzienność. Nie inaczej było w czasach oczekiwania na Mesjasza i nie inaczej będzie jutro, kiedy znowu przygotowywać się będziemy na jego powtórne przyjście.  Maranatha!

Jak mawiał Konfucjusz: Spróbuj zapalić maleńką świeczkę zamiast przeklinać ciemność. A już najlepiej lampion na roraty 🙂

p.s. Chciałabym w tym miejscu podziękować dominikanom za to, że ratują honor polskiego Kościoła i jako jedyni (ze znanych mi parafii) organizują roraty dla dorosłych, a nie dla dzieci 😉 

Patronka cierpliwego czekania

Dzisiaj w Polsce obchodzimy wspomnienie bł. Karoliny Kózkówny, ale swoje święto ma dzisiaj też św. Filipina Duchesne. Wiele lat temu napisałam o niej rozdział w książce „Ile lat ma Twoja dusza„. Dzisiaj nadal mnie inspiruje do tego, by szukać mądrego balansu między cierpliwym czekaniem na spełnienie marzenia a umiejętnością oddawania swojego życia tu i teraz.

Sztuka Czekania

Filipina Duchesne to bardzo mało znana w Polsce święta. Jej życie na przełomie XVII i XVIII wieku przypadło na burzliwy okres w historii Francji i obfitowało w inspirujące wydarzenia. Kiedy rewolucja francuska wymusiła zamknięcia klasztorów, kazano siostrom opuścić zgromadzenie wizytek i powrócić do rodzinnych domów. W 1804 roku Filipina próbowała ponownie zebrać rozproszone siostry, ale to jej się nie udało. Spotkała natomiast Magdalenę Zofię Barat i wstąpiła do nowo założonego przez nią Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa. Od samego początku miała ogromne pragnienie wyruszyć do Ameryki Północnej, by głosić Dobrą Nowinę wśród Indian.

Długo musiała czekać na spełnienie tego marzenia – nie dlatego, że wyprawa do Ameryki była w tamtych czasach ogromnym przedsięwzięciem, tylko ze względu na to, że Filipina, będąc prawą ręką przełożonej generalnej, okazała się niezastąpiona. Dopiero po trzynastu latach otrzymała  pozwolenie na wyjazd i wraz z towarzyszkami mogła opuścić Francję. Po ponad dwóch miesiącach żeglugi dopłynęła do Nowego Orleanu, ale nie od razu została wysłana do pracy z Indianami. Przez kolejne dwadzieścia trzy lata nie tylko otworzyła nowicjat zgromadzenia i dwie szkoły, ale także zajmowała się nimi. Można by pomyśleć, że praca z ludnością tubylczą nie jest jej pisana, Filipina nigdy jednak nie straciła nadziei. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat trafiła w końcu do Sugar Creek w Kansas, by tam oddać się wychowaniu dziewcząt z plemienia Potawatomi. Zbyt już słaba, by nauczyć się ich języka i pomagać w pracach fizycznych, trwała wiernie na modlitwie i samą swoją obecnością świadczyła o dobroci Boga. Zyskała indiańskie imię: „Kobieta, która zawsze się modli”, i to właśnie mieszkańcy Sugar Creek wnioskowali później o wyniesienie jej na ołtarze.

Pan Jezus nigdy nie obiecywał, że życie będzie łatwe i wszystkie nasze marzenia od razu się spełnią. Wręcz przeciwnie, mówił o prześladowaniach i trudach, które jednak szczęśliwie się zakończą, bo „kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mk 13,13). Czasami pośród różnych spraw codzienności zbyt szybko rezygnujemy z tego, co złożono w naszych sercach, i zbyt często poddajemy się zniechęceniu, a przecież w każdej chwili nasza życiowa sytuacja może się całkowicie odmienić.

Święta Filipina stała się dla mnie patronką mądrego oczekiwania. Wiedziała, że jeśli pragnienie pochodzi od Boga, to w odpowiednim momencie stanie się ono rzeczywistością. Nie warto więc rezygnować zbyt pochopnie. Jednym z ważniejszych zaleceń św. Ignacego Loyoli w kwestii modlitwy jest to, by nigdy jej nie skracać. To egzamin naszej wierności wobec Pana Boga, z którym umawiamy się na konkretny czas, ale pokazuje też, że On uwielbia „ostatnie chwile”. Wiele osób przekonało się o tym, że pozornie prowadząca donikąd modlitwa na samym końcu przynosi ogromne owoce.

Warto więc w małych i większych sprawach walczyć cierpliwie o nasze marzenia. Trzeba jednak uważać, by nie wpaść w drugą skrajność i, uczepiwszy się kurczowo swojego planu, nie żyć w nieustannym przekonaniu, że tylko jego urzeczywistnienie przyniesie nam szczęście. Filipina pokazuje nam drogę harmonii i zaufania. Gdyby spędziła lata swojego życia zakonnego, myśląc jedynie o misjach i pogrążając się w tęsknocie za dalekim lądem, nie znalazłaby w sobie zapału, by wiernie służyć zgromadzeniu we Francji, a potem poświęcić się zakładaniu szkół. Uczniowie z St. Louis i St. Charles nie świętowaliby teraz hucznie dwustulecia jej przybycia do Ameryki Północnej. Mądrze jest umiejętnie podtrzymywać w sobie wielkie pragnienia, przyjmując jednocześnie z tym samym zapałem obowiązki, które przynosi nam życie. Nie będziemy potrafili tego uczynić bez wsłuchiwania się w głos Boga na modlitwie. 

W jakich sytuacjach zbyt szybko się poddajesz i tracisz nadzieję?
Co najczęściej sprawia, że rezygnujesz z walki o swoje marzenia?
Czy jest w Twoim życiu pragnienie, na którego spełnienie czekasz tak bardzo, że utrudnia Ci to życie chwilą obecną?

Listopadowa zaduma nad przemijaniem

Listopad zawsze sprzyja rozważaniom o śmierci. Wspominamy tych, których jeszcze niedawno odwiedzaliśmy w domach, a nie na cmentarzu. W mojej najbliższej rodzinie w minionym roku odszedł Dziadek i Wujek, więc to realny brak, który dotknął też mnie osobiście.  Z drugiej strony listopad to czas, w którym koniec życia wydaje się na wyciągnięcie ręki, a przemijanie uznajemy za naturalną kolej rzeczy bardziej niż zazwyczaj. Niesamowicie potrzebna jest taka przestrzeń, w której na chwilę zatrzymamy się w wirze spraw do zrobienia i uświadomimy sobie, że wszystkie są drugo i trzeciorzędne. Cała rzeczywistość nabiera bowiem innej perspektywy gdy porównamy ją z wiecznością. 

Co roku o tej porze pojawia się gdzieś cytat ks. Pawlukiewicza o tym, że „to oni żyją, a my umieramy”, co przypomina mi, że śmierć jest w istocie narodzinami dla Nieba, więc powinna być celebrowana z należytą radością. Z nostalgią wspominam pogrzeby w Kenii (to już 10 lat temu!) gdzie miałam okazję tej radości osobiście doświadczyć. Żałobnicy tańczyli wokół trumny, wygłaszali płomienne mowy dziękczynne na cześć zmarłego i cieszyli się z tego, że kolejna osoba jest już bliżej Boga (nawet jeśli jeszcze czeka ją nieco lat w czyśćcu). U nas śmierć wydaje się cięższa, bardziej nieznośna, jakby to jednak był koniec i mielibyśmy się więcej nie spotkać.  

Tylko na jednym pogrzebie w Polsce doświadczyłam nieco z tego afrykańskiego ducha. Był to pogrzeb siostry zakonnej, która zmarła w Wielkim Poście. Cała liturgia była całkiem normalna, ale na wyjście z kościoła uroczyście odśpiewany został „zwycięzca śmierci”. Wtedy na chwilę otworzyło się Niebo i słychać było anielskie chóry. Okres liturgiczny okresem liturgicznym, ale jednak są sprawy ważne i ważniejsze, a nic nie jest ważniejsze od tego, że Chrystus zmartwychwstał, żebyśmy ostatecznie wszyscy mieli życie.

W tym tygodniu w ramach jednej z modlitw rozważałam co chciałbym mieć napisane na swoim nagrobku. Nie pierwszy raz już o tym myślałam i nie jest to całkiem autorska koncepcja, ale uważam, że najdoskonalszym, co można na grobie napisać jest: „Nie ma jej tu. Wróciła do Domu Ojca.

Nic dwa razy się nie zdarza

Owszem, nic nie zdarza się dwa razy. Choć w ciągu 10 lat, to była moja siódma przeprowadzka, to jednak żadna nie była taka sama. A może nawet ta ostatnia była szczególna, bo na swoje. Jeszcze dwa miesiące temu nie przypuszczałabym, że wszystko się uda… kupić, wyremontować, urządzić… Niektórym nie zdążyłam nawet powiedzieć, że planuję się przprowadzać. Tak to jednak jakoś Pan Bóg zaplanował. Oczywiście największa w tym zasługa moich kochanych Rodziców, ale też p. Andrzeja, którego ewidentnie przysłali mi Aniołowie; przewspaniałej ekipy przeprowadzkowej spod znaku SJ, bez której bym jeszcze do dziś woziła te kartony; niesamowitej kobiecej ekipy do składania kanapy, szafy, biurka i pół łóżka (drugie pół nadal czeka na złożenie 😉 zapraszam!), dzięki której nie muszę już spać na ziemi, a moje ubrania nie leżą w workach na środku pokoju. Ściana wdzięczności z Waszymi wpisami będzie mi o Was przypominać 🙂

Chociaż żaden dzień się nie powtórzy i nie ma dwóch podobnych nocy, to jednak nie uciekniemy od tego, by czasem wielokrotnie zaczynać od nowa. Ostatnio modliłam się fragmentem Ewangelii o cudownym połowie Szymona Piotra i doskonale wczułam się w jego bezradność i trud ponownego zarzucenia sieci. Ileż razy można próbować? Pewnie tyle razy co przebaczać, czyli 77. To wymaga jednocześnie pokory i zaufania, cierpliwości i nadziei. Czasem to droga przez gęstą mgłę, jak ta, którą spotkałam, idąc o poranku do mojej nowej parafii, a czasem to skakanie po tysiąc razy z jednego drzewa na drugie jak rude wiewiórki biegające za moim oknem. Jednego tylko możemy być pewni – jeśli nie podejmiemy Jezusowego wezwania, to ominąć nas może takie mnóstwo ryb, że nie potrafimy sobie wyobrazić.

Ostatni miesiąc to było istne szaleństwo w szkole, w domu, na studiach i w tysiącu innych miejsc, które wypełniają moją codzienność, ale wydaje się, że powoli wracam do życia.  Zostawiam Was z Sanah i Szymborską… „Czemu Ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem. Jesteś, a więc musisz minąć; miniesz, a więc to jest piękne”

 

 

 

Anioły czy Demony?

Dzisiaj wspominamy Archaniołów – Michała, Gabriela i Rafała. To sama śmietanka wśród anielskiej świty, ale przecież aniołów jest więcej, są wszędzie i codziennie pomagają nam toczyć nasze mniejsze i większe walki życiowe. Dokładnie 10 lat temu w tym dniu przekraczałam progi klasztorne i, choć w międzyczasie moje życie potoczyło się inną drogą, to aniołowie nadal mi towarzyszą w szczególny sposób. Archanioł Gabriel, którego imię oznacza Bóg jest mocą, to posłaniec, przekazujący najważniejsze Boże plany podczas zwiastowania Maryi i Zachariaszowi. Wierzę, że i do mnie powróci któregoś dnia, by pokazać mi kolejny krok. Przez lata gromadziłam podobizny Boskich posłańców, które mi o ich opiece przypominały, jednak przy jednej z kolejnych przeprowadzek postanowiłam zostawić je we wspaniałej kawiarence „Pod aniołem” przy parafii św. Stanisława Kostki w Gdyni. Można je tam teraz podziwiać. Kto z Trójmiasta, polecam! 🙂

Wydaje mi się, że na co dzień rzadko pamiętamy o Archaniołach, choć od reguły jest jeden wyjątek, który niestety zupełnie mnie nie cieszy. Modlitwa do Archanioła Michała, którego imię oznacza Któż jak Bóg, wydaje się temu imieniu przeczyć. Wyszła spod pióra papieża Leona XIII i powstała na bazie lęków i wiary w słowa samego ojca kłamstwa: „Szatan przechwalał się w ten mniej więcej sposób: choć Jezus powiedział, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, to on mógłby go zniszczyć, gdyby tylko miał trochę czasu i mocy – w 75 do 100 lat”.  Naprawdę chcemy zaufać takiemu zdaniu? Z roku na rok ta modlitwa wydaje się zataczać coraz szersze kręgi i z trudem znajduję parafie w Polsce, gdzie nie zagościła jeszcze jako stały punkt Mszy Świętej tuż przed błogosławieństwem. Powrót do tej przedsoborowej tradycji wciąż mnie dziwi i niepokoi. Ileś razy pisałam już o tym, że osobiście nie lubię tej modlitwy, proponowałam też swoją własną wersję, która według mnie lepiej oddaje właściwe proporcje dobra i zła. Dzisiaj jednak myślę, że trzeba powiedzieć bardziej stanowczo: modlitwa do Michała Archanioła robi złą robotę w Kościele i uważam, że trzeba odwrócić trendy i pozbyć się jej z naszej liturgii. Osobiście po prostu przestałam ją odmawiać. W czasie kiedy odmawiają ją inni, przypominam sobie jak wiele dobra jest w świecie i nabieram sił, by umieć to dobro wraz z aniołami w świecie szerzyć.

Jakiś czas temu na kazaniu usłyszałam o ciekawej tradycji dominikańskiej. Podobno na obłóczynach młodym klerykom mówi się, że od teraz mają być w świecie jak pszczoły. Pszczoła lecąc nad łąką zawsze odnajdzie kwiat, w przeciwieństwie do muchy – ona lecąc nad polem zawsze znajdzie… sami wiecie co. W naszym życiu duchowym albo skupimy się na szukaniu Boga we wszystkim albo wszędzie będziemy szukali zła i demonów. Coś zawsze będzie miało wyższy priorytet. Kościół powołany jest do tego, żeby w zepsutym, upadłym świecie szukać choćby najmniejszych oznak dobra, a tymczasem wydaje się,  że coraz więcej uwagi poświęcamy szatanowi.

Zawsze w takim momencie refleksji słyszę sakramentalne: „szatan właśnie chce żebyśmy uznali, że go nie ma”. Owszem, to jedna strona medalu – nie możemy zapomnieć o swojej kruchości i pełni pychy uznać, że jesteśmy odporni na wszelkie pokusy. Szatan istnieje i oczywiście bardzo chce, żebyśmy poszli za jego podszeptami. Równie jednak niebezpieczne są tendencje odwrotne, czyli sugestie, że szatan jest tak potężny, że powinniśmy się go bać. Ta druga herezja zaprzecza bardzo ważnym prawdom wiary, które zapewniają nas o tym, że zło zostało pokonane na krzyżu, ostatnie słowo należy zawsze do Boga i to On ma pełną władzę nad stworzeniami (nad upadłymi aniołami również!!). Tajemnicą jest cały czas dla nas to, że Bóg dopuszcza zło i cierpienie, ale nie ma równości sił zła i dobra we wszechświecie! Dobro już zwyciężyło, a szatan może nas teraz już tylko straszyć. Stąd tyle razy w Biblii czytamy słowa: „nie lękaj się”, byśmy temu lękowi nie ulegali. Archanioł Rafał, którego imię oznacza Bóg uzdrawia i którego znamy jako tego, który towarzyszył w misji młodego Tobiasza, może nam pomagać w uzdrowieniu naszego patrzenia na świat, byśmy zaczęli widzieć dobro.

Dlaczego więc uważam, że modlitwa do św. Michała Archanioła może zrobić nam krzywdę? Bo wychodząc z Mszy Świętej zamiast być jak pszczoła i dostrzegać wszędzie odblaski Bożej miłości, szukamy szatana i innych duchów złych, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą. A to naprawdę nie jest właściwa perspektywa.

 

Nie musisz być superbohaterem

Idąc ostatnio przez Pola Mokotowskie, zwróciłam uwagę na szalone wiewiórki biegające po drzewach w zawrotnym tempie. Wspinają się na górę, żeby zaraz zbiegać w dół, ganiają się wokół drzewa, ich rude futerko zdąży mignąć tylko przed oczami. Doszłam do wniosku, że mój wrzesień chyba też tak wygląda. Nie mogę uwierzyć, że minął dopiero tydzień, bo już się czuję jakby mnie rozjechał walec albo jakbym właśnie zrobiła tysiące kilometrach biegając po drzewach. 

Po wakacjach, rekolekcjach, czasie odpoczynku, tak łatwo wpaść w wir spraw i całkiem stracić pokój ducha. Warto wtedy pamiętać o dwóch fundamentalnych prawdach. Najważniejsza jest taka, że Jezus jest z nami w każdej chwili i z radością będzie miał współudział we wszystkich działaniach jakie podejmujemy. Jeśli przychodzi nam do głowy pytanie: „Co może mi Jezus pomóc, jak tu rąk do pracy brakuje?”, to chyba czas sobie na nowo uświadomić, że On ma moc, której sobie nawet nie wyobrażamy i choć nie zawsze jej używa, to zawsze chce być blisko i przypominać nam, że z niczym nie zostajemy sami.

Druga fundamentalna prawda przypomniała mi się jak obserwowałam wspomniane już wiewiórki. Wiecie, że one zeskakując z drzewa lądują w pozycji superbohatera? Ciekawa jestem czy tak właśnie się czują, pokonując zwinnie kolejne gałęzie. Czy są tak bardzo z siebie dumne jak się wydaje, czy może tylko tak udają, żeby nie było widać jak wiele trosk skrywają pod rudym futerkiem… Ja też często biegam we wszystkie strony, próbując zbawić świat, który dawno już został zbawiony. Może czasem trzeba po prostu odpuścić i uznać, że jest wystarczająco. Nie muszę być superbohaterem.  

Dekalog człowieka w drodze do wieczności

Porównanie życia do drogi nie jest specjalnie odkrywcze, ale wydaje się jakoś samo nasuwać w czasie wakacyjnym, kiedy więcej podróżujemy i częściej zdarza nam się pakować walizki. Przypomniała mi też o tym ostatnio Maryja. W parafii moich Rodziców na placu przed kościołem stoi figurka Matki Bożej udającej się z Nazaretu w góry do Elżbiety. Rzeźba przedstawia ją w zupełnie nietypowej pozycji, bo biegnącej. Postanowiłam więc spisać kilka wskazówek na naszą życiową wędrówkę. Nie dlatego, że już tę drogę przeszłam i dzielę się swoją mądrością, ale dlatego, że sama jestem na zakręcie i mi samej są dzisiaj bardzo potrzebne.

W naszej życiowej pielgrzymce ważne jest oczywiście to jaką ścieżkę obierzemy. Warto zatroszczyć się o mapę i kompas, a na trudniejszy czas też przewodnika, który oceni z innej perspektywy jakie zagrożenia i szanse niosą ze sobą kolejne nasze zakręty. Nie ma co jednak kurczowo trzymać się wyznaczonego wcześniej szlaku, bo to odbiera radość życia i spontaniczność, a lęk przed pomyłką rodzi frustrację starszego syna, który co prawda nigdy nie przekroczył żadnej zasady, ale za to całkowicie stracił z oczu to, co ważne. Oczywiście pewne skrzyżowania są ważniejsze od innych, a niektórych dróg już nie da się zawrócić, ale dla Pana Boga nie ma murów, których nie dałoby się przejść i rzek, których nie dałoby się przepłynąć. Mogą nas też nachodzić wątpliwości czy przypadkiem gdzieś po drodze nie zgubiliśmy szlaku. Szczególnie jeśli ścieżka zaczyna być wąska i kręta, możemy żałować, że nie poszliśmy za tłumem szeroką autostradą, ale przecież w głębi serca będziemy wiedzieć, że to by się ostatecznie źle skończyło. Jeśli nie wiemy gdzie dalej iść, warto wtedy wrócić do ostatniego widzianego drogowskazu.

1. Nie bój się podejmować decyzji i ruszać w nieznane.

2. Kiedy nie wiesz co robić, trzymaj się tego, co usłyszałeś od Boga w ostatnim czasie pocieszenia.

3. Rozmawiaj z Jezusem o swoich wątpliwościach. 

Każdy z nas w życiu dźwiga jakieś nieuniknione cierpienia. Chyba najgorszym co może spotkać nas na szlaku, to porównywanie się z tymi, którzy idą obok nas. Widząc kogoś z leciutkim bagażem, biegnącego w skowronkach naprzód, możemy zamknąć się w zazdrości i karmić się złudzeniem, że gdyby tylko nam ktoś odjął ciężaru, to wszystko by się pięknie ułożyło. Patrząc z kolei na kogoś, kogo ciężar przygniata do ziemi, możemy wpaść w poczucie winy, bo przecież jednak ten nasz plecak to nic w porównaniu z tym, co innym przychodzi dźwigać. W obu przypadkach odbieramy sobie szansę na to, by zachwycić się zapachem sosen, śpiewem kosa i widokiem zapierającym dech w piersiach.

4. Dźwigaj z godnością to, co w danym momencie niesiesz, pamiętając że Bóg zatroszczy się o Twoje siły.

5. Chłoń codziennie nawet najdrobniejsze oznaki życia na szlaku.

6. Nie oglądaj się na innych, chyba, że chcesz im towarzyszyć w ich drodze.

Są jednak takie bagaże, które zależą od nas samych. Każdy kto wybierał się na dłuższą wyprawę z plecakiem wie, że najlepiej zabrać ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zauważam, że z wiekiem coraz trudniej spakować się w małą walizkę, bo coraz więcej wydaje się być potrzebne i coraz bardziej przyzwyczajamy się do wygody. W życiu jeszcze trudniej pozbyć się zbędnego balastu, bo na pierwszy rzut oka go nie widać, ale może nam ciążyć dużo bardziej niż sobie wyobrażamy. Czasami warto się zatrzymać i zrobić remanent: pozamykać jakieś rozdziały, oddać rzeczy z szafy, zostawić stare schematy.  

7. Nie gromadź rzeczy, wrażeń i ludzi. Zadbaj o lekkość.

8. Zostaw na postoju zbędne sentymenty. Ruszaj śmiało do przodu.

Oczywiście podczas wędrówki najważniejsze jest stawianie kolejnych kroków, ale jeśli nie będziemy pamiętać o postojach, to nogi ostatecznie odmówią nam posłuszeństwa, a droga stanie się nieznośna. Lęk o to, że ktoś nas wyprzedzi i śrubowanie swojego tempa może pozbawić nas całej radości życia. A przecież tak naprawdę nigdzie nie powinno nam się spieszyć. Bez względu na wszystko codziennie zbliżamy się do naszego najważniejszego celu – wieczności. Tam czeka na nas cierpliwie dobry Bóg i nieustannie przypomina, że na końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli jeszcze nie jest, to znaczy, że to nie koniec.

9. Pozawalaj sobie na odpoczynek, by droga była radością.

10. Nie trać z oczu celu.

Dzisiaj zaczynam swoje rekolekcje. To jeden z najpiękniejszych corocznych postojów na trasie do wieczności. Trochę przedsmak Nieba 😊 Obiecuję i o Was pamiętać!

Grease i szklane sufity

Na początku tygodnia świat obiegła wiadomość o śmierci Olivii Newton-John po wieloletniej walce z rakiem. Dowiedziałam się, że to nie tylko utalentowana aktorka i piosenkarka lat ’70, ale też prężna działaczka, która do końca z wielkim oddaniem angażowała się w profilaktykę nowotworową i ochronę środowiska, za co była wielokrotnie nagradzana. Jej fani, przyjaciele i rodzina żegnali ją z wielkim smutkiem, podkreślając jak wielu osobom dawała nadzieję i podtrzymywała na duchu.  

Z okazji uczczenia życia Olivii udało mi się po co najmniej kilkunastu latach zobaczyć znowu film Grease. Dzisiaj mam wrażenie, że z jednej strony pokazuje rzeczywistość tak różną od tego, co mamy teraz, a z drugiej strony udowadnia, że pewne rzeczy pozostają niezmienne i są częścią ludzkiej natury od wieków. Ponadczasowa wydaje się skłonność do tego by przybierać różne maski, próbując przypodobać się innym. Wraz z postępem techniki chyba coraz więcej osób sięga po cyfrowe filtry, które jak za dotknięciem różdżki zmienią ich w królewny albo księcia z bajki. Grease może nie powala wartkością akcji i głębokością przesłania, ale pokazuje jakąś prawdę o tym, że ostatecznie najważniejszym jest być sobą i nikogo przed nikim nie udawać, ale jednocześnie potrafić wyjść naprzeciw osobom, na którym nam zależy. Tak właśnie odczytuję zamykającą scenę, w której Danny pozwala sobie na założenie obciachowego sweterka, nie zważając na kolegów, a Sandy decyduje się wyjść poza swój bezpieczny świat, wkładając kultowe czarne wdzianko. Nie łatwo jest uchwycić tę subtelną granicę między przypodobywaniem się innym, a zmianą dokonaną ze względu na miłość (nie tylko tą romantyczną!), a jednak wydaje się to kluczowe w budowaniu trwałych relacji. Pierwsza droga spowoduje, że wyrzekając się siebie, ostatecznie stracimy radość życia, a druga zapewni, że stając się najlepszymi wersjami siebie, będziemy się coraz doskonalej uzupełniać. Warto więc zawalczyć o właściwy kierunek. 

W lipcu miałam okazję przy współpracy z jezuitami poprowadzić rekolekcje i skupienie weekendowe. Doświadczyłam tam niesamowitego działania Pana Boga i cieszyłam się z pięknych owoców tego czasu. Zaskoczyło mnie jednak to, co przy okazji usłyszałam od kilku kobiet. Dziękowały mi one za świadectwo bycia kobietą zarazem silną i delikatną (nie mam pojęcia skąd taka diagnoza po kilku wygłoszonych konferencjach ;)) oraz za to, że słyszalny był mój głos jako kobiety w Kościele. Dziś wróciły do mnie te słowa, kiedy czytałam o Olivii Newton-John, przecierającej szlaki kobietom w muzyce. W Kościele jeszcze tak wiele szklanych sufitów czeka na przebicie i jest we mnie wiele wdzięczności za to, że nie raz dostałam przestrzeń do tego, by w tym procesie uczestniczyć. Jestem przekonana, że najpiękniejsze rzeczy powstają gdy działamy razem, uzupełniając się wzajemnie w różnorodności, więc oby dobrej współpracy coraz więcej! 

Nic już nie jest takie samo

Jedną z moich ulubionych scen z serialu The Chosen (no dobra, muszę przyznać, że co druga jest ulubiona 😉 ), jest scena przedstawiająca cud w Kanie Galilejskiej. W serialu pokazane jest jak w czasie kiedy Jezus dokonuje swojego pierwszego cudu przemiany wody w wino, Tadeusz tłumaczy czym różni się sztuka pracy w żelazie od pracy w kamieniu. Kowal, gdy uzna, że coś nie podoba mu się w wykonywanej podkowie, może włożyć ją z powrotem do ognia i znowu ma pełną wolność w nadaniu mu odpowiedniego kształtu. Inaczej jest z kamieniem. Gdy wykonasz pierwsze nacięcie w kamieniu, nie ma już odwrotu. Prowadzi Cię to do serii decyzji, kolejnych ruchów dłuta i ostatecznie nic już nie będzie takie samo. 

Z jednej strony w naszym życiu pojawią się kolejne okazje i zwroty, nigdy nie jest za późno na zmianę. W księdze Jeremiasza Bóg sam o sobie mówi, że jest jak garncarz – cały czas się rozwijamy i On nasze życie może ulepić na nowo. Są jednak takie momenty, które odciskają trwałe piętno na naszej duszy i jednym z nich dla wielu osób są rekolekcje ignacjańskie. Kilka dni milczenia w Bożej obecności sprawia, że Bóg powoli nacina kamień naszego serca. To nie znaczy, że nie będziemy wracać do starych błędów, a nasze życie będzie odtąd pasmem sukcesów i nieustannego duchowego wzrostu, ale jednak czujemy, że od tego momentu nic nie będzie już takie samo.

Wielką łaską jest dla mnie to, że mogłam we wspomnienie św. Ignacego zakończyć kolejną edycję rekolekcji fotograficznych. Nie są one co prawda stricte rekolekcjami ignacjańskimi, ale przyświeca im duch szukania i znajdowania Boga we wszystkim, a przez swoją kreatywną formę pozwalają pokonać długą drogę z głowy do serca i uczą patrzeć na rzeczywistość oczami Jezusa. Aparat na tych rekolekcjach staje się narzędziem odkrywania znaków Jego obecności i schodzenia w głąb siebie. To wielki zaszczyt być świadkiem tego jak Bóg precyzyjne operuje dłutem i przemienia zwykłą wodę ludzkiego doświadczenia w najlepsze wino wypełnione Bożą Miłością. Dzisiaj z całą ignacjańską rodziną świętowałam tego, który pierwszy pozwolił się ukształtować Duchowi na drodze Ćwiczeń Duchowych i z wdzięcznością patrzę na moją własną drogę rekolekcyjną. Wino też było 😉  

 

« Older posts Newer posts »

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑