Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 10 of 10)

Pod drzewem figowym

Dzisiaj wspomnienie Bartłomieja (aka Natanael), więc czytamy ten niesamowity fragment Ewangelii, w którym jest tyle ciekawych momentów: „cóż dobrego z Nazaretu”, „chodź i zobacz”, „prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu”, „zobaczysz jeszcze więcej niż to”… Każdy z nich nadaje się na oddzielną inspirację do modlitwy i przemyśleń. Ja zatrzymałam się dzisiaj nad słowami: „widziałem Cię pod drzewem figowym”. Nie jestem pierwszą ani ostatnią, która zastanawia się co właściwie wydarzyło się pod wspomnianym drzewem i jak wielkie musiało mieć to znaczenie dla Natanaela skoro natychmiast rozpoznaje, że Jezus jest Synem Bożym. Myślę, że całkiem prawdopodobnie wygląda wersja pokazana w „The Chosen” (S2,E2) , gdzie Bartłomiej przeżywa sytuację, w której załamało się jego życie. Pod figowcem żegna się ze swoimi planami, pytając Boga czemu się zrujnowały, skoro przecież Jemu cały czas chciał służyć. Tam też otwiera się na Boże prowadzenie i ostatecznie pozwala by Jezus z podejrzanego Nazaretu zapewnił go, że zobaczy więcej niż może sobie wyobrazić.

Każdy z nas ma takie momenty w życiu, kiedy nie potrafimy zrozumieć dlaczego tak, a nie inaczej, potoczyła się nasza historia. Może nam się wydawać, że wszystko idzie w przeciwnym kierunku do tego, co uznaliśmy wcześniej za Bożą drogę. Tymczasem może to jest właśnie ten moment, kiedy Jezus mówi nam wyraźne: „zobaczysz więcej niż to!”. Może jeszcze nie dzisiaj, może nie jutro, ale ostatecznie przecież pokaże nam perspektywę o wiele szerszą i bardziej niesamowitą niż nasze wąskie i ludzkie wyobrażenia. 

Kluczowe w tej historii może się jednak okazać „brak podstępu”. Wydaje się, że przyjście do Boga w prostocie, powiedzenie Mu co nas najbardziej boli i jednocześnie otwarcie się na nieznane, będzie bardziej Boże niż wymuszanie na Nim realizacji choćby najbardziej pobożnego, ale jednak naszego, planu.

 

Pielgrzymi ostatniej godziny

Dzisiejsza Ewangelia o robotnikach ostatniej godziny, przypomniała mi o moim osobistym doświadczeniu pielgrzymowania sprzed 3 lat. Chciałam się z Wami podzilić dzisiaj tym, co wtedy odkryłam: 

„Aleja na Jasną Górę, 8:15 rano, w powietrzu jeszcze przyjemny chłód poranka. Idę dumnie na przedzie pielgrzymki, krokiem żwawym, bo zdążyły zadziałać już leki przeciwbólowe na moje zapalenie ścięgien. W sercu niosę wiele intencji, ale też trud ostatnich dni wędrówki. Nagle pośród myśli o spotkaniu z Matką Bożą i Jezusem, dla którego przecież idę w tej pielgrzymce i któremu oddałam całe moje życie, pojawia się myśl zupełnie inna. Oto zaczynam myśleć o tych, którzy nie szli z nami przez ostatnich 10 dni, ale dojechali w weekend lub nawet ostatniego dnia przed wejściem do Częstochowy. Przecież oni nie musieli znosić przeraźliwego upału, nie przychodzili wieczorami do medyków z objawami „asfaltówki”, nie bolały ich nogi, nie mieli odcisków na stopach i nie zgarniała ich z trasy karetka, nie składali mokrych namiotów i nie gryzły ich komary podczas wieczornych apeli. Jak więc mogą z nami wchodzić na Jasną Górę?? Czy to będzie sprawiedliwe? Może chociaż gdzieś na końcu?

I wtedy nagle zrobiło mi się strasznie głupio, bo jak nigdy przedtem, zrozumiałam przypowieść o robotnikach ostatniej godziny (Mt 20, 1-16). Tak doskonale zobaczyłam siebie upominającą się o swoją należność, choć przecież o denara umawiałam się z Panem Bogiem. A dostałam wiele więcej niż denara, bo to nie w Częstochowie było to, co najlepsze, ale podczas całej drogi – spotkałam pięknych ludzi, doświadczyłam realnej bliskości Jezusa w moim cierpieniu, miałam okazję dzielić się moim przeżywaniem relacji z Bogiem i porozmawiać z osobami, które Go poszukiwały. Doświadczyłam mnóstwa radości i bezinteresownej pomocy, z całego serca uwielbiałam Boga śpiewem i co chwilę się śmiałam. Czy ja naprawdę zazdrościłam tym, którzy przyjechali ostatniego dnia i pośród nas wchodzili na Jasną Górę? Ani trochę!

Tego dnia zrozumiałam jak perfidne potrafią być podszepty szatana, któremu łatwo udaje się sprowadzić moje myślenie do prostego porównania. Kiedy jednak zacznę się zastanawiać, to okazuje się bardzo szybko, że ten kto dojechał na pielgrzymkę, bardzo chciał iść od początku, ale nie dostał urlopu w pracy; ten, który prosi o coś do jedzenia, nigdy nie marzył o byciu bezdomnym; ten, który nawraca się w ostatniej chwili życia, wcale nie przeżył go dobrze, inwestując w wieczne imprezy.

Jest tylko jedno pytanie, które warto sobie zadawać – czy ja żyję najlepiej jak potrafię? Jest pewne powiedzenie, które mówi: „Jeśli ktoś ocenia twoją drogę, pożycz mu swoje buty” i jest w tym wiele prawdy. Patrząc z zazdrością albo litością na drugiego człowieka, nie mam pojęcia co w życiu przeszedł i czy droga, którą idzie jest tą najlepszą. Z pewnością wtedy jednak nie mam czasu, żeby go kochać i w ten sposób sprawiać, że ja będę zmierzać prosto do bram wiecznego szczęścia.”

Rana przemieniona

Obchodzimy właśnie rok ignacjański – wspomnienie 500 lat od nawrócenia św. Ignacego Loyoli. Okazuje się jednak, że po hiszpańsku, ta rocznica brzmi nieco inaczej, bo świętowane jest 500-lecie „zranienia” św. Ignacego. Mija bowiem 5 wieków od kiedy założyciel jezuitów został raniony kulą armatnią podczas obrony Pampeluny. To był, owszem, początek jego nawrócenia, bo czytając żywoty świętych podczas rekonwalescencji zapragnął swoje życie całkowicie oddać Jezusowi, ale jednak ta „rana” ma znaczenie. Czasem człowiek musi pokonać 2500 km, żeby odkryć taką prostą prawdę.

Mi było dane dokładnie we wspomnienie św. Ignacego być właśnie w Pampelunie, gdzie dla niego wszystko się zaczęło. Od tego zaczęłam też swoje rekolekcje, które były czasem gojenia ran i odzyskiwania duchowych sił przed długą drogą, jaka mnie czeka (jeśli pójdę w ślady Ignacego, to naprawdę baaardzo długa droga). Towarzyszyły mi też stopy Jezusa. Te, które pielgrzymowały po ziemi, zostały namaszczone przez przyjaciółkę z Betanii, dźwigały ciężar krzyża… a potem zostały unieruchomione przez ostre gwoździe, ale tylko na krótki czas, by za chwilę znowu przemierzać ziemię. Tym razem już inne, przemienione, zmartwychwstałe. Nadal jednak zranione. 

Wszyscy nosimy w sobie jakieś rany. Czasem większe, czasem mniejsze. Nigdy jednak tak wielkie, by Bóg nie mógł przemienić ich w chwalebne blizny. O tym właśnie śpiewa Cristóbal Fones SJ, w piosence, której (moje dosyć wolne, mam nadzieję, że adekwatne) tłumaczenie załączam poniżej:

Pod koniec życia dotrzemy
z raną przemienioną w bliznę.

Miłość będzie dawać nam się we znaki.
Droga zostawi nam tysiąc śladów.
Potkniemy się o tę samą ścianę.
Każde rozczarowanie nas przygniecie.
Ale jesteśmy dziećmi zakochanego Boga.
Spragnionymi poszukiwaczami odpowiedzi.
Jesteśmy czystą ambicją, którą zasiałeś,
aby Twoje królestwo wzrastało.

Będziemy walczyć na śmierć i życie z ego.
Poczujemy, że czas nas przytłacza.
Będziemy rozpamiętywać porażki.
Stracimy radość i muzykę.
A jednak nadal będziemy tańczyć.
Bo tacy jesteśmy, podążający za Tobą.
Niosący ogień nie do ugaszenia.
Wierzący w świat bez granic.

Jesteśmy podekscytowanymi kruchością
marzycielami, którzy nie rozpaczają.
Jutro nigdy się nie poddamy
chociaż dziś burza nas dotyka.
A jeśli popękają nasze motywacje
dla których, pewnego dnia wybraliśmy Twój sztandar,
popękani będziemy iść dalej,
bo Twoja Ewangelia jest teraz naszą ziemią.

 

Droga ekologicznego nawrócenia

Ze Światowym Ruchem Katolików na Rzecz Środowiska (dawniej GCCM, teraz Laudato Si’ Movement) zetknęłam się bardzo dawno, bo już w okolicach 2011, kiedy mój znajomy Kenijczyk Allen zakładał ruch działający na terenie Afryki (CYNESA). Ma on na celu angażować młodych katolików w działania ekologiczne. Od tego czasu wiele się zmieniło w świadomości świata (również tego kościelnego), a przede wszystkim papież Franciszek napisał encyklikę Laudato Si’, która powinna nas prowadzić przez zakątki właściwie rozumianej ekologii. 

Ja sama od dawna miałam poczucie, że chrześcijaństwo i ekologia jednak idą w parze (mimo wielu głosów przeciwnych), bo opieka nad całym stworzeniem jest przecież wpisana w nasze człowieczeństwo. Starałam się żyć tym wezwaniem w moim prywatnym życiu, a w 2019 roku z radością wzięłam udział w duchowej drodze związanej z naszym ekologicznym nawróceniem w ramach projektu Żyj Bardziej. Jeszcze nie jest za późno, żeby nabyć Eko Paczkę, gdzie oprócz książeczki z moimi rozważaniami, znajdziecie inne eko-niespodzianki. W tym czasie w Poznaniu w parafii Zbawiciela staraliśmy się w ramach eko grupy wspólnoty postakademickiej Syjon przybliżać naszym parafianom zagadnienia związane z encykliką Laudato Si’.

Dzisiaj, tym razem w Warszawie, dalej zamierzam działać na tym styku wiary i duchowości z ruchami ekologicznymi, co dla wielu po obu stronach politycznych i społecznych podziałów wydaje się czymś trudnym. Dla mnie to najbardziej oczywiste miejsce na świecie i myślę nad kolejnymi projektami duchowymi, które pozwolą nam lepiej doświadczyć całego dobra, jakie Pan Bóg podarował nam w innych stworzeniach. Jeśli to również Wam bliskie, stay tuned, bo coś się będzie działo 😉 Zachęcam Was też bardzo serdecznie do podpisania petycji w sprawie bioróżnorodności przed COP15. To okazja, żeby włączyć nasz katolicki głos do dyskusji w miejscu, gdzie podejmowane są najważniejsze decyzje.

Wiatr wieje tam, gdzie chce

Postanowiłam napisać dzisiaj trochę o tym gdzie jestem w mojej życiowej drodze, zainspirowana ostatnim filmikiem Agaty z Prawie Morały, gdzie opowiada o tym, że rzadko dzielimy się tym, co przeżywamy będąc wewnątrz kryzysu. To jednak moment, w którym wielu z nas jest i może warto się właśnie w tym czasie wspierać i przypominać sobie i innym, że kryzys się kiedyś skończy.      

Wiatr był, od kiedy pamiętam, moim ulubionym żywiołem. Uwielbiam stać na szczycie góry, kiedy swobodnie hula po zboczach. Lubię patrzeć na uginające się pod jego wpływem drzewa i czuć jego powiew na twarzy. To wiatr dodaje energii, wprawia w ruch, orzeźwia podczas upału. Oczywiście może też być destrukcyjny i bezwzględny w swojej sile, co budzi respekt. Wiatr też zwiastuje zmiany. Jezus mówi Nikodemowi, że „wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz skąd przychodzi i dokąd podąża” (J3,8). Dlatego te zmiany są dla nas często zaskoczeniem i trudem.

Wiatr i duch po grecku (pneuma) są tym samym słowem. Nic więc dziwnego, że czujemy czasem jakby Duch Święty nas przenikał i wręcz porywał w różne miejsca w życiu. Łatwo mówić o tym kiedy nas już przeprowadzi przez żmudną wędrówkę przez pustynię i doprowadzi do Ziemi Obiecanej. Trudniej jednak, kiedy mamy poczucie, że pustynia dopiero się zaczyna. To miejsce trudnej drogi, bo cel wydaje się być nieosiągalny, skoro zupełnie nie widać go na horyzoncie, a w nocy czasami budzi się lęk, bo odgłosy dzikich zwierząt przypominają demony. W takim momencie trzeba zaufać Bogu i swojej intuicji. Jestem dziś dokładnie w tym punkcie – nie wiadomo zupełnie nic i bywa ciężko, ale czuć na skórze powiew Ducha. I to musi wystarczyć.

Pustynie nie jest jednak tylko miejscem, gdzie słychać dzikie zwierzęta i widać piasek po horyzont. To też (a może przede wszystkim) miejsce spotkania z Bogiem. Jutro zaczynam swoje rekolekcje (tym razem nie wprost na pustyni, ale u stóp Pirenejów) i wiem, że On będzie do mnie mówił. Wątpię, żeby nakreślił mi nowy plan i pokazał dokąd mam iść, ale z pewnością zaopatrzy mnie w wodę i prowiant, żebym miała siły iść dalej.

Obiecuję modlitwę i proszę o nią! 

Chodź i zobacz!

Dwa i pół roku temu podczas jednego z wyjazdów formacyjnych usłyszałam mądrość życiową, która towarzyszy mi do dzisiaj. Jedna prosta zasada: kochaj i śmiej się. Urzekła mnie ona i utwierdziła w przekonaniu, że kiedy ktoś podchodzi do życia ze śmiertelną powagą, coś jest nie tak. Choć wiele łez na mojej drodze ostatnio, to miłość i uśmiech grają w nim jednak główną rolę.

Ostatnio było o muzyce, to teraz czas na film. Kto mnie zna, wie, że nie jestem kinomanką. Lista filmów, które powinnam zobaczyć jest u mnie niezwykle długa i muszę założyć, że większości z jej pozycji nigdy nie zobaczę. Jest jednak film, a nawet serial, który oglądam ostatnio z podekscytowaniem, oczekując z niecierpliwością kolejnych odcinków. O „The Chosen” słyszałam już wielokrotnie w poprzednich latach, ale dopiero kilka miesięcy temu zdecydowałam się obejrzeć pierwszy odcinek. Wcześniej myślałam to, co pewnie wiele innych osób ma w głowie: „Czy może być coś dobrego z Nazaretu? Czy można zrobić dobry film o Jezusie?” Otóż można! To, co stworzył Dallas Jenkins ze swoją ekipą jest dla mnie fascynującą podróżą nie tylko po wiernie oddanych scenach z Ewangelii, ale też sieci relacji, które tworzą się wokół Jezusa i w opozycji do Niego. Każdy odcinek był dla mnie swoistym wprowadzeniem do modlitwy, na którym wiele razy płakałam. Jednak serial ten dostarcza nie tylko wzruszeń, ale też przepełniony jest błyskotliwymi dialogami i świetnymi żartami, przez co doskonale wpisuje się w motto „kochaj i śmiej się”.

Myślę, że nie będzie wielkim spoilerem, jeśli podzielę się z Wami jedną sceną, która pojawia się w drugim sezonie, a która stała się dla mnie duchową inspiracją. Pokazany jest moment łuskania kłosów w szabat, ale w taki sposób, że łuskanie zaczyna Piotr (jeszcze Szymon), który żywo o czymś opowiada, kiedy apostołowie z Jezusem przechodzą przez pola zbóż. Robi to jakby nieświadomie i pewnie w ogóle by się nie zorientował, gdyby nie fakt, że pozostali apostołowie patrzą na niego z przerażaniem. Przecież jest szabat, a zbieranie plonów jest niedozwolone. Wszyscy są bardzo głodni, bo zaczyna brakować im zapasów i każdy ma ochotę, żeby coś przegryźć. Jezus wypowiada tylko jedno słowo: „możecie”. W tym momencie jakby ktoś uwolnił apostołów z krępujących ich więzów i zwrócił wolność, którą odebrały im przepisy prawa. Potem oczywiście pojawiają się oburzeni faryzeusze, a Jezus tłumaczy im cytując Pisma o Dawidzie i kapłanach, ale to wydaje się mniej ważne. Można próbować pojąć rozumem dlaczego pewne rzeczy są ważniejsze od litery prawa, ale wydaje mi się kluczowe, by nie dać sobie w sercu skleić rzeczywistości grzechu, który oddziela od Boga i zamyka na miłość, z tym, co nie wypada, nie będzie mile widziane i spowoduje gniew innych. Jeśli na naszej modlitwie Jezus konsekwentnie mówi do nas „możecie”, a w nas ciągle pojawia się wątpliwość „ale co inni powiedzą?”, może warto z radością przyjąć wolność dzieci Bożych. 

p.s. Jako wielka fanka „The Chosen” oglądam nie tylko sam serial, który możecie znaleźć na https://watch.angelstudios.com/thechosen, (polskie napisy są robione na bieżąco – póki co nie ma ich dla 3 ostatnich odcinków 2 sezonu, ale pewnie lada moment będą), ale też dodatki na oficjalnym kanale,  inspiracje pastora Brandona, oraz komentarze mesjanistycznych żydów 😉 Jeśli jeszcze nie zaczęliście oglądać, to nadrabiajcie prędko, bo jesienią już trzeci sezon!

 

Jest wszystko!

Czas szybko mija w wakacje, szczególnie jeśli w planach jest mnóstwo wspaniałych spotkań ze wspaniałymi ludźmi. Przez ostatnie 3 tygodnie spłynęło na mnie, nawet nie morze, ale cały ocean dobra, wsparcia i miłości, za które jestem ogromnie wdzięczna. Wśród nich nie mogę nie wspomnieć wiadomości od dwóch moich byłych uczniów z Gdyni, którzy sprawili mi ogromną radość wspominając lekcje religii, które w moich oczach wydawały się kompletną katastrofą, a jednak kogoś do Pana Boga przyprowadziły. Niesamowite jak niedoskonałymi narzędziami posługuje się Ten, który sam jest Najdoskonalszy!

Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami piosenką, która przez ostatnie pół roku była dla mnie przewodnikiem po nowych ścieżkach. To ona przygotowywała mnie na trudne decyzje i do dziś sprawia, że wobec rzeczywistości staję z ogromną wdzięcznością, bez żalu i frustracji. Wprost nie ma w niej nic o Jezusie, ale to zupełnie nic nie szkodzi. O innej piosence tego zespołu pisał zresztą wczoraj Dominik Dubiel SJ.

I to zapiera dech, że jest coś, a nie nic.
Gdy budzisz się to nadal jesteś Ty
I to zapiera dech, że obok ciebie jest ktoś
I że mogło być nic… A jest wszystko…

Jest w tym coś niesamowitego, że przecież nie ma nic, co  by się nam zawsze należało, co zawsze będzie i czego nigdy nie stracimy. Naprawdę mogło być nic! Kiedy człowiek sobie to uświadomi, to przekroczy bardzo ważną granicę w życiu, która biegnie nieubłaganie między narzekaniem na brak a wdzięcznością za zasób. To zupełna podstawa.

Kolejny krok idzie dalej i sprawia, że nie tylko dostrzegamy to, co mamy, a mniej skupiamy się na tym, czego nie ma, ale też zauważamy, że to naprawdę wszystko czego nam potrzeba. Bogu się nasza rzeczywistość nie wymknęła spod kontroli, On w szczegółach dba o to, żeby ostatecznie to, co nas spotyka, doprowadziło nas do świętości. Myśl o tym, że już dziś, tu i teraz, mamy wszystko jest bardzo uwalniająca!

Ale są jeszcze dwie inne mądrości w tym refrenie. Bez względu na to jak bardzo fundamenty naszego życia się zatrzęsły, bez względu na to, co się wydarzyło, co straciliśmy, co zyskaliśmy, co się zgubiło i co odnalazło… nadal to jesteśmy my. Do głębi naszego jestestwa, do centrum ducha i duszy. Nic nie jest w stanie tego zmienić, choćby zewnętrzne okoliczności próbowały udowodnić coś zupełnie przeciwnego. I podobnie niezmiennie obok nas jest Ktoś – Ten przed duże K; Ten, który mówi o sobie „Jestem”. Świadomość Jego obecności naprawdę zapiera dech, otwiera serce i oczy, zapewnia bezpieczeństwo, ale też niesamowicie szaloną przygodę. To właśnie dzięki Niemu, tam gdzie inni widzą nic, my możemy zobaczyć WSZYSTKO.

p.s. A to jeszcze tutaj zostawię…  bez komentarza…

Powrót z dalekiej podróży

„W tym nowym doświadczeniu niewielkości świata z pewnością gra swoją rolę triste post iterum, smutek po podróży, będący naszym udziałem, kiedy wracamy do domu po intensywnych doznaniach związanych z daleką wyprawą. (…) Wtedy położywszy walizki w sieni, pytamy: Czy to już wszystko? Czy to właśnie to? A więc o to chodziło?” (Olga Tokarczuk, „Czuły Narrator”)

A jakiż to musi być smutek, kiedy wraca się z podróży, która miała już być na zawsze? Wtedy rozpakowywanie walizek jest jeszcze trudniejsze, bo nie wiesz do końca czy wróciłeś do domu, czy może domu już po prostu nie ma? A może skoro dom jest tam, gdzie serce, to on ciągle jest tam gdzie był – w samym Sercu Boga?

Jak wrócić z podróży, która trwała 9 lat? Jak nie zgubić tego co cenne, a zarazem nie utknąć w rozpamiętywaniu przeszłości? Na pewno potrzeba czasu, by Bóg uzdrowił złamane serce i pokruszone marzenia. Wiem, że On zbuduje z tych kawałków coś wspaniałego, ale wcale nie tak łatwo w to wierzyć, widząc jak leżą rozsypane w drobny mak. Pozostaje mieć Nadzieję, która nigdy nie umiera, niezłomną Wiarę w Obietnicę i pewność, że ostatecznie chodzi o Miłość, więc w sumie nic poza tym nie ma znaczenia…

Podróże mają to do siebie, że nie tylko kształcą, ale i zmieniają życie. Jest kilka podróży, z których nie wróciłam już taka sama. Z pewnością ta jedna długa, trwająca ćwierć mojego życia, do nich należy. W moim życiu konsekrowanym jestem póki co zawieszona między „już nie jestem” a „jeszcze nie jestem” i nie wiem dokąd mnie to zaprowadzi, ale wiem, że idę z Jezusem, a skoro On jest Drogą, to przecież nie mogę się zgubić.

Do zobaczenia na szlaku! 🙂

p.s. Mogłoby się wydawać, że jest to pierwszy wpis na tym blogu, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Blog z wieloletnią historią, sięgającą nie tylko początków mojego życia zakonnego, ale również rocznego pobytu w Kenii, znajdziecie na https://siostraewa.blog.deon.pl/ Po dwuletniej przerwie wracam już w nowej odsłonie i z nowym adresem.

 

Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑