Blog Ewy Bartosiewicz

Kategoria: Tu i teraz (Page 4 of 9)

Jarzmo dobre i łagodne

Wpatrujemy się dzisiaj w Serce Jezusa. Chcemy tak jak On czuć, decydować, patrzeć na świat. W tym roku towarzyszy nam Słowo z Ewangelii wg św. Mateusza (Mt 11,25-30) o Sercu cichym i pokornym. Jezus mówi w nim również o jarzmie i to ostatnie zdanie mnie zatrzymało.

Dla mieszczucha takiego jak ja, jarzmo (ζυγον) nie jest słowem dobrze znanym. Rozumiem, że narzędzie to służy do tego, żeby zwierzęta pociągowe skierować na właściwą drogę, by nie schodziły gdzieś na boki. Może być też kojarzone z jakąś niewolą, poddaniem się komuś. Jezus zachęca nas do tego, żebyśmy wzięli to jarzmo na siebie, czyli dali się poprowadzić w tym zaprzęgu, dzięki któremu będziemy bardziej skupieni na tym co ważne, a nie rozpraszali się na boki i szli opłotkami przez krzaki (czyż to nie jest to, co jest nam dziś baaaaardzo potrzebne?). Nie jest to oczywiście proces przyjemny, ale może za to być bardzo owocny i prowadzący do pełni życia. Bardzo kojarzy mi się z innym słowem, któremu powinniśmy poświęcić chyba więcej uwagi: ascezą. Zdaje się, że niesłusznie ma ono dla nas konotacje masochistyczne i kojarzy się z całkowitym zaniedbaniem własnych potrzeb. Tymczasem praktyka samodyscypliny i wkładanie własnego wysiłku w ćwiczenia duchowe są konieczne dla naszego rozwoju, nawet jeśli oczywistym jest, że zbawieni jesteśmy przez łaskę, a nie zbieraniu punktów za przekraczanie siebie. Jedno drugiego nie wyklucza, choć niektórzy tak sprawy przedstawiają. Dzisiaj Jezus zachęca do wzięcia tego jarzma na siebie i obiecuje, że będzie z tego wiele dobrego.

W znanym nam polskim tłumaczeniu owo jarzmo ma być nazwane przez Jezusa słodkim. Jako, że słodkie mogą być zarówno lody waniliowe jak i kotki w internecie, postanowiłam sprawdzić, czy rzeczywiście o coś w tym rodzaju może chodzić. Otóż pierwszymi tłumaczeniami słowa χρηστος są: dobry, życzliwy, szlachetny i łagodny. Każde z tych znaczeń otwiera całe uniwersum interpretacji, więc skupię się na dwóch, które mnie na dziś najbardziej inspirują.

Dobre jarzmo to takie, które może nie będzie przyjemne, ale jednak przyniesie konkretne dobre owoce. Powinno być najbardziej oczywistym, że to, co proponuje Bóg, jest dobre (w końcu to Jego natura i nie umiałby inaczej!), a jednak  mam wrażenie, że czasami wydaje nam się to najbardziej podejrzane. Trochę jak w znanym powiedzeniu Ronalda Reagana: „Jeżeli państwo chce twojego dobra, musisz owo dobro dobrze schować”. Czy przypadkiem nie mamy takich samych skojarzeń odnośnie Boga? Może na poziomie rozumu zdajemy sobie sprawę, że Bóg chce naszego dobra, ale uczucia podpowiadają nam odwrotnie – że chce nam coś odebrać i żąda ofiary. Może warto dzisiaj przemodlić te skojarzenia i przypomnieć sobie tę najważniejszą prawdę o Bożej Miłości i Dobroci.

Jarzmo może być również łagodne i ta interpretacja bardzo współgra z kolejnym zdaniem mówiącym o tym, że brzemię (dokładnie ciężar – φορτιον) jest lekkie (ελαφρον). Jezus wyraźnie mówi o tym, że nie zabierze nam naszych ciężarów, ale jeszcze ich nam dołoży. Paradoksalnie jednak okażą się one lekkie i to jest bardzo dobra nowina. Z pewnością jest to moim doświadczeniem, że jeśli podejmuję się trudnych działań ze względu na natchnienie od Ducha Świętego, to łaski z tym związane przewyższają wszelkie moje oczekiwania. Przyjęcie decyzji, z którymi się nie zgadzamy może mieć wymiar lekkości, jeśli mamy zaufanie, że Bóg nas prowadzi. Cierpienie możemy przeżywać z pokojem serca, jeśli ofiarujemy je w czyjejś intencji. Rezygnacja z naszych pragnień może być szczęściem, jeśli robimy to w imię większej miłości. 

Słowo χρηστος występuje w Ewangeliach jeszcze w wersecie Łk 6,35: „Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. A wasza nagroda będzie wielka, i będziecie synami Najwyższego; ponieważ On jest dobry (χρηστος ) dla niewdzięcznych i złych.” Skoro Bóg jest łagodny i dobry nawet dla tych, którzy są najdalej od Niego, to tym bardziej zachęta, by być takimi jak On dla siebie i innych, wpatrując się w Jego Miłujące Serce, a obietnicą na dziś jest to, że nasze jarzma też takimi będą dla nas.

p.s. Ikona by niezrównany Przemek Wysogląd SJ ❤️

W objęciach Trójcy

Od jakiegoś czasu bardzo lubię Uroczystości Trójcy Świętej, bo przypomina mi o tym, że Boga nie da się zrozumieć. Można tylko czytać znaki, szukać intuicji, wsłuchiwać się w Słowo i swoje serce. Podobnie jak miłości nie można zrozumieć – choć nie jest ona uczuciem, to równo daleko jej od racjonalności. Prawdziwa miłość to szaleństwo oddania życia we wszystkich jego wymiarach, co pojąć może tylko ten, kto sam jest w niej zanurzony, kto doświadczył jej w całej pełni wszystkimi zmysłami i głębią duszy. Tym też jest tajemnica Trójcy – jeden Bóg w trzech Osobach, wspólnota wiecznej i doskonałej Miłości. Dane nam będzie ją zrozumieć dopiero wtedy, kiedy staniemy się jej częścią w wieczności. 

Na szczęście już dziś możemy szukać i znajdować we wszystkim okruchów tej Miłości. Czujemy wtedy, że choć żyjemy w ciele i przeżywamy trudy codzienności, to jednak jakaś część nas oddycha już Niebem. Możemy poczuć się jak człowiek z tego mojego ulubionego przedstawienia Trójcy, o którego troszczy się Bóg ze wszystkich stron. Jego kondycja zdaje się pokazywać to, co mówił św. Paweł: „moc w słabości się doskonali” (2 Kor, 12,9). Im bardziej jesteśmy świadomi swoich ułomności, tym bardziej otwieramy się na tę troskę i pozwalamy się sobą zaopiekować. Czyż nie jest to tak naprawdę jedyną rzeczą, którą możemy zrobić o własnych siłach? Pozwolić się kochać.

W tym semestrze miałam okazję chodzić na wykład z teologii duchowości. Kilka ostatnich zajęć poświęconych było mistykom, którzy zajmują w teologii miejsce centralne, bo nauka oderwana od kontemplacji sprowadziłaby się do teoretycznych rozważań przy zielonym stoliku i nie byłaby odkrywaniem prawdziwego Boga. To, co było wspólne wszystkim doświadczeniom mistycznym, to nie różne nadzwyczajne znaki, które często przyciągają najwięcej uwagi, ale cierpienie, które przeprowadzało ich przez drogę prawdziwego naśladowania Chrystusa. Jak pisał Walter Kasper: „Ma więc mistyka naturę pielgrzymią. Często żyje w mroku Golgoty, a jednak trwa w wierze, w pewności, że znajdzie miejsce u Boga, w Jego miłosierdziu, dostrzega promieniujące na horyzoncie światło zmartwychwstania”. Człowiek z płaskorzeźby przypomina mi właśnie mistyka, który pozbawiony swoich sił, podtrzymywany jest przez Boskie tchnienie.

Jak co roku w tym dniu przypomina mi się też moja kenijska przygoda, podczas której pewien muzułmanin uświadomił mi, że nic piękniejszego o Bogu nie można powiedzieć niż to, że jest wspólnotą, a nie samowystarczalnym samotnikiem nie potrzebującym dzielić z nikim swojej chwały. Właśnie to odróżnia chrześcijaństwo od innych religii, że nasz Bóg tak bardzo pragnął dzielić się swoją chwałą, że postanowił swoją ukryć i stać się jednym z nas. Niepojęte, a jednak.  

Nie martwcie się!

Końcówka roku szkolnego i akademickiego to zawsze czas intensywny. Wtedy w praktyce wychodzi na ile próbuję po swojemu gonić z różnymi sprawami, a na ile pozwalam sobie na to, żeby Jezus się tym zajął. Szukanie zdrowego balansu między tym co zrobić trzeba, a tym, co można i należy odpuścić, nigdy nie było łatwe. Ostatnio inspiracją było dla mnie kazanie na górze (Mt 6, 25-34). Pojawia się tam wyrażenie „μη μεριμνατε”, które tłumaczone jest zazwyczaj na polski jako „nie troszczcie się”, ale w pierwszej kolejności oznacza „martwić się” lub „niepokoić”. Niby prawie to samo, a jednak jak się głębiej przyjrzeć, to różnica jest znacząca, bo troska jest w ogólnym znaczeniu czymś dobrym i pięknym. Mamy troszczyć się o innych i o siebie, to jeden z podstawowych przejawów miłości. Stąd, żeby zrozumieć przekaz Jezusa, tłumacz dodał słowo „zbytnio”, którego nie ma w oryginale, aby rozróżnić właśnie pozytywną troskę od tej nadmiernej i niepotrzebnej. Mamy jednak te dwa słowa, które od razu pozwalają nam spojrzeć z właściwej strony. Etymologia słowa „martwić się” związana jest bowiem ze śmiercią – oznacza pozbawiać życia, czynić martwym. Nie inaczej ma się sprawa z „niepokojem”, który jest zaprzeczeniem pokoju w nas i naszym otoczeniu. Może więc mamy się troszczyć, ale nie tak, by to odbierało życie i pokój? 

Pisząc to, jestem właśnie w Falenicy, gdzie już po raz drugi (i mam nadzieję, że nie ostatni!) organizujemy skupienie weekendowe z The Chosen.  Oglądamy sobie fragmenty trzeciego sezonu i próbujemy spotkać się z Bogiem, medytując zarówno Słowo Boże jak i to, co przeżywają poszczególni bohaterowie. Jednym z powracających motywów tych rozważań jest zaufanie. Jezus posyłając uczniów po dwóch na misję, mówi, że mają nie brać żadnych zabezpieczeń, tylko polegać na łasce. Szymon Piotr chodząc po wodzie musi zaufać, że fale go utrzymają. Jakub Mniejszy słyszy nie tylko o tym, żeby zaufał w tajemniczy plan Boży w sprawie swojej choroby, ale też o tym, że Bóg ufa jemu, że wypełni doskonale misję, mimo swojej słabości. 

Zaufanie jest podstawą budowania każdej relacji i pierwszym w co uderza szatan, próbując nas podzielić. Diabelski podszept „czy na pewno?” towarzyszy nam nieustannie w naszej relacji z Bogiem. Ciągle na nowo budujemy w sobie ufność, że On jest dobry i pragnie tylko naszego szczęścia, nawet jeśli sprawy nie idą po naszej myśli. Kiedy wszystko idzie gładko, nie potrzebujemy zaufania, prawda? 

Wydaje mi się, że najtrudniejsze w tym wszystkim jest nie martwić się o przyszłość. Jedną z największych cnót w dzisiejszym świecie jest trwać w „tu i teraz” i zaufać, że dzień jutrzejszy sam o siebie troszczyć się będzie. 

p.s. Już wszystkie nasze komentarze do 3 sezonu zlądowały na YT. Zapraszamy: https://www.youtube.com/@twojejestwszystko

Niedziela Palmowa

Chciałam Was w tym roku zaprosić na krótkie rozważania w Triduum Paschalne. W czwartek, piątek i sobotę chcę podzielić się z Wami tym, co w tych dniach jest dla mnie duchowo najważniejsze i jakie aspekty zmieniły moje patrzenie na mękę, śmierć i zmartwychwstanie oraz co najbardziej zachwyca mnie w niesamowitej Liturgii tego czasu. Rozważaniom towarzyszyć będą obrazy, które powstały podczas pandemicznej Wielkanocy 2020 roku. 

NIEDZIELA PALMOWA

Wjazd Jezusa do Jerozolimy wydaje się być radosnym wydarzeniem, a jednak to nie jest prawdziwa głęboka radość. Po ludzku można się cieszyć, że dzieją się cuda, że jest sukces, że są tłumy, ale to wszystko jest bardzo powierzchowne. Dopiero wydarzenia Wielkiego Tygodnia i przyjęcie trudnej rzeczywistości męki i śmierci może nas otworzyć na niewypowiedziane szczęście zmartwychwstania. To będzie zupełnie nowa radość – zrodzona w bólu, wypróbowana w ogniu, odarta z miłej otoczki. Przypomina mi się tu bardzo ważne zdanie z Urzekającej: „Kobiety niezwykle piękne są zazwyczaj kobietami, których serca zostały poszerzone przez cierpienie. Przez płacenie wysokiej ceny za miłość prawdziwą i uczciwą, bez oczekiwania wzajemności”. To nie dotyczy tylko kobiet, ale każdego kto gotowy jest razem z Chrystusem oddawać życie za przyjaciół.

Liturgia Niedzieli Męki Pańskiej pokazuje nam, że nie da się oddzielić wjazdu do Jerozolimy od wydarzeń Wielkiego Piątku. To jest ta sama opowieść i ten sam Król, któremu raz rzuca się płaszcze pod stopy, a innym razem wyszydza, nakładając Mu na głowę koronę cierniową. Przed nami Wielki Tydzień towarzyszenia temu Królowi aż do Niedzieli Zmartwychwstania. Życzę Wam i sobie głębokiego spotkania z Nim!  

Życie bez iluzji

W weekend byłam w Rzymie i mnóstwo pięknych rzeczy mnie tam spotkało! Po pierwsze oczywiście śluby zakonne mojej przyjaciółki Ali, na które się udałam. Ogrom radości i wzruszeń, moc Słowa i wielokulturowej wspólnoty. Uwielbiam towarzyszyć ludziom w ich „tak” na zawsze, bo to niesamowity moment! Czuję też odpowiedzialność bycia świadkiem tego publicznego wyznania. To w końcu właśnie na najbliższych powinni móc liczyć ci, którzy w kryzysie walczą o wytrwanie w swoim powołaniu – czy to będzie małżeństwo, kapłaństwo, konsekracja czy jeszcze inna forma oddania swojego życia ludziom i Bogu. Po to jesteśmy wspólnotą, by wzajemnie się wspierać w drodze.

Tym razem będąc w Rzymie, po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć pokoje Ignacego Loyoli (dzięki, Dominik!), w których założyciel jezuitów spędził wiele lat swojego życia i gdzie zmarł. Jest zawsze coś niezwykłego w dotykaniu historii, która setki lat później odmieniła moje życie. Z wdzięcznością odwiedziłam więc później również kościół pod jego wezwaniem na Polu Marsowym. Atrakcją turystyczną w tym miejscu są freski wykonane przez włoskiego artystę, również jezuitę, Andrea del Pozzo. Kunszt tych dzieł polega na tym, że w doskonały sposób pokazują iluzję trójwymiarowości. Mamy wrażenie, że namalowane postacie są rzeźbami wychodzącymi ze ścian, a sufit wyższy niż w rzeczywistości. Możemy podziwiać nawet wielką kopułę, której nie ma, ale stojąc w odpowiednim miejscu możemy być święcie przekonani, że jak najbardziej jest i świetnie wygląda. 

Mamy nieskończoną liczbę iluzji, którym codziennie ulegamy. W świecie, w którym sztuczna inteligencja może wykreować doskonałą imitację rzeczywistości, już za chwilę zupełnie nie będziemy potrafili odróżnić prawdy od fałszu. O wiele jednak trudniej jest nam pozbyć się iluzji jakie mamy wobec innych i samych siebie. Czyż to nie one są przyczyną większości naszych kryzysów? Mówimy sobie: „a myśmy się spodziewali!” i tracimy siły do walki o to, co było tak żywe przy wypowiadaniu naszego „tak”. Jezus jest mistrzem uwalniania nas od wszelkich złudzeń. Nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo i przyjemnie, wręcz przeciwnie – prześladowania, krzyż, płacz i łzy. Jednocześnie pośród tego wszystkiego szczęście tak wielkie, że nie można sobie wyobrazić większego – czego świadkami jest te 7 kobiet, które w sobotę ślubowały Mu posłuszeństwo, ubóstwo i czystość.  

W dzisiejszej Ewangelii w rozmowie z żydami Jezus mówi: „Poznacie prawdę i prawda was wyzwoli.” To nie jakiekolwiek złudzenia dadzą nam szczęście, ale tylko szczera prawda – czasem bolesna i ciężka. Jakież to jednak trudne, by sobie na tę prawdę (szczególnie o sobie) pozwolić. Dużo łatwiej jest, podobnie jak żydzi, trwać w przekonaniu, że my już jesteśmy wolni, więc prawda nie jest nam do niczego potrzebna. 

Jak uchronić się przed iluzją? W przypadku fresków, stanąć nieco z boku. Wtedy wyraźnie widać, że to, na co patrzymy to tylko starannie przygotowana pułapka dla mózgu. Zmiana perspektywy pomaga też w przypadku innych złudzeń i właśnie po to jesteśmy wspólnotą, by wzajemnie się z nich wyciągać i urealniać nasze widzenie świata. Tylko ten, kto umie słuchać innych i na sprawy spojrzeć z wielu różnych kątów, zdoła uchwycić prawdę, która z całą pewnością nas uwalnia.

 

p.s. dla zainteresowanych złudzeniami optycznymi, świetny filmik o tym właśnie: https://www.youtube.com/watch?v=dBap_Lp-0oc

 

Doświadczenie Wody Żywej na jałowej pustyni

Samarytanka z dzisiejszej Ewangelii przychodzi do studni w samo południe. To najgorętsza pora dnia i albo trzeba być szaleńcem żeby wtedy udawać się po wodę albo naprawdę bardzo nie chcieć tam nikogo spotkać. Muszę przyznać, że to uczucie nie jest mi obce. Zwykle pojawia się we mnie wtedy, kiedy mam wszystkiego za dużo. Każde niezaplanowane spotkanie mogłoby zburzyć mój misternie ułożony plan, w którym wypełniona jest każda minuta. Spontaniczna rozmowa, która zazwyczaj jest wielką radością, w takich momentach budzi tylko niepokój i zniecierpliwienie. To zły stan. Wczoraj na Teologii Duchowości przytoczone zostało kilka zdań Tomasza Mertona: „Świat, w którym żyjemy, jest jałową ziemią dla nasienia Bożej Prawdy. Nowoczesne miasto (…) jest miejscem, gdzie kochać Boga jest bardzo trudno. Jego dotąd nie można kochać, dopóki się Go nie zna. A nie można Go poznać, skoro nie ma się odrobiny czasu i ciszy na modlitwę, rozmyślanie i poznanie Jego Prawdy. W naszej cywilizacji bardzo trudno o czas i ciszę.” Szczególnie poruszyła mnie ta „odrobina”, bo to znowu o mnie. Ciągła frustracja, że czasu jest za mało, a przecież każdego dnia mamy go dokładnie tyle samo – 24 godziny. 

Jezus mówi do Samarytanki, że nadeszła godzina, w której cześć Bogu oddawać będziemy w Duchu i prawdzie. Na pewno trzeba zacząć od stanięcia w prawdzie, od nazwania tego gdzie jestem bez ubarwiania, może dostrzeżenia, że jestem na środku pustyni miasta z jałową ziemią i nic nie może się w niej zakorzenić. Potem warto sobie uświadomić, że to Boga zupełnie nie ogranicza – On wydobywa wodę ze skały, On rozstępuje Morze Czerwone, On jest Duchem, którego tchnienie wypełnia każdego z nas. Jałowa ziemia to dla niego najmniejsza przeszkoda. Jedyne co może przeszkadzać, to brak otwartości, ale wystarczy tylko nieco z ciekawością uchylić drzwi zranionego serca, by działy się cuda. Samarytanka przez całą rozmowę zdaje się zbywać Jezusa kolejnymi docinkami o czerpaku, niechęci do żydów i miejscach kultu, ale ostatecznie pozwala się dotknąć na tyle, że w ułamku sekundy przechodzi od postawy „nie chcę widzieć nikogo” do „chcę powiedzieć wszystkim”. Taką moc ma serce, które zostało nawodnione przez Dawcę Życia. 

Nie mogę nie mieć dzisiaj przed oczami sceny z The Chosen z końcówki pierwszego sezonu. Radość kobiety przy studni udziela się temu, kto pośród trosk, pośpiechu i trudu tęskni za nadzieją, że Bóg ma moc, by na każdej jałowej ziemi wytrysnęło źródło Żywej Wody. Każdy moment jest dobry, żeby z tego źródła zaczerpnąć i kolejny dzień rozpocząć bardziej z Jezusem. 

W zeszłym tygodniu mimo zabiegania i ciągłych zaległości w zadaniach, zdecydowałam się wziąć udział w krótkich, ale nietypowych rekolekcjach wielkopostnych w Duszpasterstwie Akademickim DĄB. Oprócz sentymentalnego powrotu do starych kątów, ujął mnie pomysł na rekolekcje inspirowane kontemplacją z zastosowaniem zmysłów, proponowaną przez św. Ignacego w Ćwiczeniach Duchowych. Przez dwa dni zaproponowane nam było uczestnictwo na miarę możliwości w wydarzeniach Wielkiego Czwartku i Piątku. Można było poczuć się jak Apostołowie w tych najważniejszych chwilach, kiedy Jezus umywał im nogi, kiedy pili wino na Ostatniej Wieczerzy, czuwali w Ogrójcu i pod krzyżem, doświadczyli lęku podczas sądu czy chłodu złożenia swojego Mistrza do grobu. Wszystko to przy pięknym akompaniamencie pieśni śpiewanych na głosy. Do dziś pracuje we mnie to, w co zaangażowane były wszystkie moje zmysły i co było małymi źródłami życia na pustyni codzienności.  Wielki Post już prawie w połowie. Nadal w deficycie czas i cisza, ale nie brak też radości, nadziei i głębokiego zadziwienia Miłością Stwórcy. La vida. 

Głos z głębi duszy

W tym tygodniu miałam niewątpliwą przyjemność zobaczyć film Głos Dominiki Montean-Pańków, który opowiada historię jezuickich nowicjuszy. To dokument obserwacyjny, pokazujący prawdziwe sceny z życia nowicjatu na przestrzeni całych dwóch lat. Dla mnie to była niesamowita podróż sentymentalna, bo na Tatrzańskiej spędziłam dwa lata życia, więc miejsca i twarze obudziły wiele wspomnień. Swój własny nowicjat też przeżyłam i choć mój pod wieloma względami był inny, to jednak atmosfera poszukiwania, wspólnotowej radości i głębi zintegrowanej ze zwyczajną prostotą, jest doświadczeniem ewidentnie uniwersalnym. Oglądając film byłam pod wrażeniem tego jak uchwyconych zostało wiele drobnych momentów i dialogów, które złożyły się na niesamowicie wiarygodny obraz. Oczywiście za klauzurą w Gdyni byłam zaledwie kilka razy, ale jezuitów w życiu poznałam wielu, więc mogłam z pełnym przekonaniem nie raz na filmie zakrzyknąć w duchu: „zaiste tak tam jest!” Dodatkowo świetny montaż i muzyka. Naprawdę warto zobaczyć.

Po seansie w kinie miałam też okazję zostać na spotkaniu z reżyserką i Głos nabrał dla mnie dodatkowej głębi. Kręcony z natchnienia serca, przeszedł przez wiele zakrętów i „zbiegów okoliczności”, żeby w ogóle powstać, co zawsze jest oznaką działania Ducha Świętego. Poza tym okazał się przekazywać bardzo uniwersalne wartości – jedna z kobiet na widowni przyznała, że mądrość duchowa ukazana na ekranie pokrywa się z tym co słyszy od swojego mistrza Zen. Tymczasem młody chłopak, deklarujący się jako agnostyk i antyklerykał, stwierdził, że po obejrzeniu filmu mógłby rozważyć pomysł zostania księdzem (!). Nie wiem czy, mimo wszystko niszowe, dzieło będzie miało wpływ na powołania do jezuitów, ale, jak reżyserka sama przyznała, powstał on nawet bardziej dla niewierzących, by mogli odkryć coś dla siebie w szalonej decyzji kilkunastu chłopaków o oddaniu wszystkiego dla Chrystusa.  

Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o Piotrze Szymańskim, kończącym już swoją misję magistra nowicjatu, którego po tym filmie jestem tylko jeszcze większą fanką. Nie jedna mocna kwestia wypowiedziana do nowicjuszy została mi w sercu. Przede wszystkim jednak przypomniałam sobie pewne wydarzenie sprzed 6 lat, kiedy pracowałam w gimnazjum w Gdyni i organizowałam rekolekcje wielkopostne. Tuż przed przedsięwzięciem dla całej szkoły wykruszyła mi się ekipa, którą zaprosiłam i miałam 3 tygodnie, żeby skompletować nową. Przyjechało wtedy kilka zaprzyjaźnionych osób z Poznania i trochę szalonych znajomych z Trójmiasta, ale najważniejszym puzlem w tej układance okazał się właśnie Piotr, który powiedział: „Ewa, pomożemy!” i nie tylko sam przyszedł, żeby wygłosić Słowo, odprawić Mszę i spowiadać, ale też dał mi chłopaków do pomocy (z którymi notabene teraz studiuję grekę 😁). Uzbierał się wtedy wspanialszy Dream Team, którego wcześniej nie mogłabym sobie nawet wymarzyć, a rekolekcje były niesamowitym sukcesem. Kiedy Piotr rozpoczynał na sali gimnastycznej pełnej rozbrykanej młodzieży w najgorszym możliwym wieku, mówiąc swoje własne świadectwo nawrócenia, zapadła taka cisza, że słychać byłoby spadającą szpilkę. Nigdy nie zapomnę tego wrażenia, była w tym moc z prawdziwego Ducha. Teraz wiele osób doświadczy tej mocy na dużym ekranie i za to chwała Panu!        

Dwunastu

Bardzo lubię dzisiejszą Ewangelię, z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że pokazuje nam nieco ludzkiego oblicza tych, którzy szli za Jezusem – były zelota i celnik, synowie gromu, Judasz, który zdradził i Piotr, który się zaparł. Daje to szansę na pomyślenie, że może i ja z moimi słabościami mogę postawić siebie wśród tych, których Jezus „sam chciał” i powołał. Drugie, to fakt, że Jezus wybiera sobie Apostołów, a nie na odwrót, co wcale nie było wtedy oczywistością. Zwykle to uczniowie wybierali sobie nauczyciela, a ludzie wybierali sobie bogów, którym chcieli oddawać cześć. Z Bogiem Jahwe od zawsze było inaczej – „to nie myśmy Go wybrali, to On wybrał nas”. Jest jakaś niesamowita moc w tym, że nasza wiara jest odpowiedzią na zaproszenie Tego, który nas stworzył. To od Niego pochodzi nasze powołanie, więc i On ma zamysł co dalej z nami zrobić.

Jeszcze innym powodem, dla którego ta Ewangelia od jakiegoś czasu jest mi bliska,  to fakt, że nie wszyscy do tej zacnej dwunastki się załapali. Jednym z nich był Maciej. Wiemy z lektury Dziejów Apostolskich, że był z Jezusem od początku, a jednak wtedy nie został wymieniony wśród wybranych. Wiemy też jednak, że później miał niesamowicie ważne zadanie do wykonania, bo zastąpił Judasza i ramię w ramię z Apostołami głosił Dobrą Nowinę po Zmartwychwstaniu. Drogi nasze są tak różne i tak niezbadane, że jedyne co pozostaje, to zaufać Bogu i Jego planowi. Może się okazać, że to, co dzisiaj wydaje się zupełnie na opak wobec idealnej realizacji Jezusowej misji, z jakichś powodów właśnie się w nią wpisuje. Jak mawiał Jalics – „wszystko co jest, może być”.

Do tych trzech powodów, niedawno doszedł czwarty. Drugi odcinek trzeciego sezonu The Chosen pokazuje scenę powołania Apostołów jako moment, w którym wybranych dwunastu czuje się zaskoczonymi, niegodnymi i przerażonymi swoim nowym posłaniem. Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to brzmi to bardzo wiarygodnie – dopiero zaczęli iść za Jezusem, a już mają uzdrawiać, wyrzucać złe duchy, głosić to, czego sami nie zdążyli przeżyć. Aż chciałoby się krzyczeć: „za wcześnie!”. A jednak to Bóg zna czasy i miejsca. To On wie kiedy jesteśmy gotowi i to On zadba o potrzebną łaskę. 

Trochę więcej znajdziecie w naszym komentarzu 🙂

O władzy papieży, królowych i artystów

O śmierci Benedykta XVI dowiedziałam się przemierzając w deszczu ulice Londynu, gdzieś między opowieściami o królewskiej rodzinie a zmianą warty konnej straży. Nie była to szokująca wiadomość. Papież senior miał już przecież swoje lata i z pewnością zasłużył na kolejny etap swojego życia – ten wypełniony miłością, bez bólu, wieczny. A jednak w jakiś sposób się nie spodziewałam, śmierć zawsze zaskakuje. Nie będziemy mieć 3 papieży 😉

Słuchając o tym jak wielkim wydarzeniem był w Londynie pogrzeb królowej i jak bardzo Brytyjczycy zaangażowani są w życie królewskiej rodziny, zaczęłam zastanawiać się nad znaczeniem władzy jako takiej. Nie sposób nie pomyśleć, że przedwczoraj też odszedł władca. Papież Benedykt XVI pozostawił po sobie wspomnienie serca otwartego, pokornego i zanurzonego w Ewangelii. To był wielki teolog, głoszący bliskość Osobowego Boga. Miał też jednak władzę bardzo przyziemną i pewnie moglibyśmy się sprzeczać czy zawsze używał jej w najwłaściwszy sposób. Jednocześnie znaleźlibyśmy tysiące świadectw tego, że swoim życiem prowadził ludzi do świętości i to jest kluczowe.   

Do całej tej układanki władzy dochodzi jeszcze jeden kawałek. Bardzo ciemny, jakby zupełnie nie pasujący do reszty obrazka – historia Marko Rupnika SJ. Kilka dni temu na lotnisku w Warszawie czytałam artykuł Moniki Białkowskiej i włos jeżył mi się na głowie z każdym zdaniem coraz bardziej. Jakim sposobem człowiek tak zdegenerowany, z absolutnie obrazoburczą teologią, mógł być zapraszany na rekolekcje i promowany na całym świecie? Nie mieści mi się to w głowie, ale jedyne słowo, które mi się nasuwa to „władza”. Bardzo źle użyta, niszcząca, brutalna. Wielu zależało na tym, by prawda nie wyszła na jaw i musiały to być bardzo przykre motywacje. Dzisiaj, patrząc na mozaiki, które do tej pory naprawdę mi się podobały, widzieć będę niestety pomnik pychy, przemocy i obojętności. Przypomnienie tego, że żyjemy w grzesznym świecie. Najgorszym nie są jednak błędy tego jednego człowieka, ale cała struktura zła, z jaką mamy do czynienia (którą zresztą św. Ignacy doskonale pokazuje w I Tygodniu Ćwiczeń Duchowych).

Władza potrafi niesamowicie zmieniać ludzi. Powstały na ten temat setki powieści, ale jest to też naszym codziennym doświadczeniem. I nie chodzi tylko o tę na najwyższym stopniu hierarchii. Każdy z nas ma na tym świecie jakiś autorytet. Jedni o zasięgu światowym – jak papieże, królowie i znani artyście. Inni tylko lokalnie, wobec najbliższych, w kontekście rodziny, pracy, parafii, wspólnoty. Mamy wpływ na tych, którzy są obok i może to być wpływ bardzo różny: możemy prowadzić do dobrego, ale możemy też sprowadzać innych na złą drogę – świadomie lub nie. To olbrzymia odpowiedzialność, z której często nie zdajemy sobie sprawy, a z której niechybnie będziemy sądzeni. Życzę nam wszystkim w tym nowym roku, byśmy byli dla innych inspiracją, światłem i źródłem nadziei. Taka władza została dana nam wszystkim i obyśmy jak najczęściej robili z niej użytek.   

Święta, święta i… oktawa!

Nie macie czasem wrażenia, że dajemy się wciągnąć w filozofię życiową, w której dużo ważniejsze jest przygotowanie, niż to, na co tak naprawdę czekamy? W przypadku Bożego Narodzenia widać to chyba najdobitniej, bo nie dość, że przed świętami jesteśmy zalewani kolędowo-prezentową mieszanką, to jeszcze główne świętowanie przypada nam w Polsce na Wigilię, czyli jednak coś „przed”. Duchowo też dużo więcej energii wkładamy często w Adwent i Wielki Post niż Boże Narodzenie i Wielkanoc. Potem już nie mamy siły na świętowanie i z przerażającą nagłością wracamy do szarej codzienności. Święta, święta i…

Opanowaliśmy do perfekcji uciekanie od tego co naprawdę ważne. Nieustannie myślimy o tym co przed nami, żeby tylko nie być tu i teraz, nie spotkać się z rzeczywistością, nie spojrzeć Bogu prosto w oczy. Dlatego tak cenne są spotkania z bliskimi, podczas których czas inaczej płynie, kiedy zapominamy o planowaniu, układaniu, odhaczaniu zadań. Jesteśmy cali w danej chwili, ciekawi drugiego człowieka, skupieni tylko na nim. Tym jest też prawdziwa modlitwa: zatopieniem się w obecność… Nie wiem jak Wy, ale ja niezwykle rzadko mam okazję doświadczyć takiego wewnętrznego pokoju. Potrzeba na to przestrzeni, która najpełniej otwiera się na rekolekcjach w milczeniu, ale jestem przekonana, że trzeba o nią zawalczyć też w codzienności.

Kościół w taki sposób rozplanował rok liturgiczny, żeby święta nie mijały błyskiem, ale żeby był czas na kontemplację. Przez 8 dni rozważamy dokładnie tę samą tajemnicę i zatrzymujemy się, pozwalając sobie na pełne zdumienie nad tym, że Bóg zechciał stać się człowiekiem. I nic temu nie przeszkadza męczeństwo Szczepana i bieg do pustego grobu po zmartwychwstaniu… Tajemnica Bożego Wcielenia to nie tylko żłóbek i stajenka, ale wszystko, co wpisuje się w plan zbawienia.

Jeśli właśnie uświadomiliście sobie, że Boże Narodzenie przeminęło nie wiadomo kiedy, mam dla Was dobrą nowinę – jeszcze nie jest za późno, żeby się zatrzymać i zadziwić. Życzę Wam i sobie na te najbliższe dni i cały nadchodzący rok, jak najwięcej spotkań z Bogiem i człowiekiem, w których czas stanie w miejscu i przeniknie nas promień nieskończoności, prawdziwa obecność pośród codziennego pędu świata.

« Older posts Newer posts »

© 2025 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑