Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 5 of 9)

Nic dwa razy się nie zdarza

Owszem, nic nie zdarza się dwa razy. Choć w ciągu 10 lat, to była moja siódma przeprowadzka, to jednak żadna nie była taka sama. A może nawet ta ostatnia była szczególna, bo na swoje. Jeszcze dwa miesiące temu nie przypuszczałabym, że wszystko się uda… kupić, wyremontować, urządzić… Niektórym nie zdążyłam nawet powiedzieć, że planuję się przprowadzać. Tak to jednak jakoś Pan Bóg zaplanował. Oczywiście największa w tym zasługa moich kochanych Rodziców, ale też p. Andrzeja, którego ewidentnie przysłali mi Aniołowie; przewspaniałej ekipy przeprowadzkowej spod znaku SJ, bez której bym jeszcze do dziś woziła te kartony; niesamowitej kobiecej ekipy do składania kanapy, szafy, biurka i pół łóżka (drugie pół nadal czeka na złożenie 😉 zapraszam!), dzięki której nie muszę już spać na ziemi, a moje ubrania nie leżą w workach na środku pokoju. Ściana wdzięczności z Waszymi wpisami będzie mi o Was przypominać 🙂

Chociaż żaden dzień się nie powtórzy i nie ma dwóch podobnych nocy, to jednak nie uciekniemy od tego, by czasem wielokrotnie zaczynać od nowa. Ostatnio modliłam się fragmentem Ewangelii o cudownym połowie Szymona Piotra i doskonale wczułam się w jego bezradność i trud ponownego zarzucenia sieci. Ileż razy można próbować? Pewnie tyle razy co przebaczać, czyli 77. To wymaga jednocześnie pokory i zaufania, cierpliwości i nadziei. Czasem to droga przez gęstą mgłę, jak ta, którą spotkałam, idąc o poranku do mojej nowej parafii, a czasem to skakanie po tysiąc razy z jednego drzewa na drugie jak rude wiewiórki biegające za moim oknem. Jednego tylko możemy być pewni – jeśli nie podejmiemy Jezusowego wezwania, to ominąć nas może takie mnóstwo ryb, że nie potrafimy sobie wyobrazić.

Ostatni miesiąc to było istne szaleństwo w szkole, w domu, na studiach i w tysiącu innych miejsc, które wypełniają moją codzienność, ale wydaje się, że powoli wracam do życia.  Zostawiam Was z Sanah i Szymborską… „Czemu Ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem. Jesteś, a więc musisz minąć; miniesz, a więc to jest piękne”

 

 

 

Anioły czy Demony?

Dzisiaj wspominamy Archaniołów – Michała, Gabriela i Rafała. To sama śmietanka wśród anielskiej świty, ale przecież aniołów jest więcej, są wszędzie i codziennie pomagają nam toczyć nasze mniejsze i większe walki życiowe. Dokładnie 10 lat temu w tym dniu przekraczałam progi klasztorne i, choć w międzyczasie moje życie potoczyło się inną drogą, to aniołowie nadal mi towarzyszą w szczególny sposób. Archanioł Gabriel, którego imię oznacza Bóg jest mocą, to posłaniec, przekazujący najważniejsze Boże plany podczas zwiastowania Maryi i Zachariaszowi. Wierzę, że i do mnie powróci któregoś dnia, by pokazać mi kolejny krok. Przez lata gromadziłam podobizny Boskich posłańców, które mi o ich opiece przypominały, jednak przy jednej z kolejnych przeprowadzek postanowiłam zostawić je we wspaniałej kawiarence „Pod aniołem” przy parafii św. Stanisława Kostki w Gdyni. Można je tam teraz podziwiać. Kto z Trójmiasta, polecam! 🙂

Wydaje mi się, że na co dzień rzadko pamiętamy o Archaniołach, choć od reguły jest jeden wyjątek, który niestety zupełnie mnie nie cieszy. Modlitwa do Archanioła Michała, którego imię oznacza Któż jak Bóg, wydaje się temu imieniu przeczyć. Wyszła spod pióra papieża Leona XIII i powstała na bazie lęków i wiary w słowa samego ojca kłamstwa: „Szatan przechwalał się w ten mniej więcej sposób: choć Jezus powiedział, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, to on mógłby go zniszczyć, gdyby tylko miał trochę czasu i mocy – w 75 do 100 lat”.  Naprawdę chcemy zaufać takiemu zdaniu? Z roku na rok ta modlitwa wydaje się zataczać coraz szersze kręgi i z trudem znajduję parafie w Polsce, gdzie nie zagościła jeszcze jako stały punkt Mszy Świętej tuż przed błogosławieństwem. Powrót do tej przedsoborowej tradycji wciąż mnie dziwi i niepokoi. Ileś razy pisałam już o tym, że osobiście nie lubię tej modlitwy, proponowałam też swoją własną wersję, która według mnie lepiej oddaje właściwe proporcje dobra i zła. Dzisiaj jednak myślę, że trzeba powiedzieć bardziej stanowczo: modlitwa do Michała Archanioła robi złą robotę w Kościele i uważam, że trzeba odwrócić trendy i pozbyć się jej z naszej liturgii. Osobiście po prostu przestałam ją odmawiać. W czasie kiedy odmawiają ją inni, przypominam sobie jak wiele dobra jest w świecie i nabieram sił, by umieć to dobro wraz z aniołami w świecie szerzyć.

Jakiś czas temu na kazaniu usłyszałam o ciekawej tradycji dominikańskiej. Podobno na obłóczynach młodym klerykom mówi się, że od teraz mają być w świecie jak pszczoły. Pszczoła lecąc nad łąką zawsze odnajdzie kwiat, w przeciwieństwie do muchy – ona lecąc nad polem zawsze znajdzie… sami wiecie co. W naszym życiu duchowym albo skupimy się na szukaniu Boga we wszystkim albo wszędzie będziemy szukali zła i demonów. Coś zawsze będzie miało wyższy priorytet. Kościół powołany jest do tego, żeby w zepsutym, upadłym świecie szukać choćby najmniejszych oznak dobra, a tymczasem wydaje się,  że coraz więcej uwagi poświęcamy szatanowi.

Zawsze w takim momencie refleksji słyszę sakramentalne: „szatan właśnie chce żebyśmy uznali, że go nie ma”. Owszem, to jedna strona medalu – nie możemy zapomnieć o swojej kruchości i pełni pychy uznać, że jesteśmy odporni na wszelkie pokusy. Szatan istnieje i oczywiście bardzo chce, żebyśmy poszli za jego podszeptami. Równie jednak niebezpieczne są tendencje odwrotne, czyli sugestie, że szatan jest tak potężny, że powinniśmy się go bać. Ta druga herezja zaprzecza bardzo ważnym prawdom wiary, które zapewniają nas o tym, że zło zostało pokonane na krzyżu, ostatnie słowo należy zawsze do Boga i to On ma pełną władzę nad stworzeniami (nad upadłymi aniołami również!!). Tajemnicą jest cały czas dla nas to, że Bóg dopuszcza zło i cierpienie, ale nie ma równości sił zła i dobra we wszechświecie! Dobro już zwyciężyło, a szatan może nas teraz już tylko straszyć. Stąd tyle razy w Biblii czytamy słowa: „nie lękaj się”, byśmy temu lękowi nie ulegali. Archanioł Rafał, którego imię oznacza Bóg uzdrawia i którego znamy jako tego, który towarzyszył w misji młodego Tobiasza, może nam pomagać w uzdrowieniu naszego patrzenia na świat, byśmy zaczęli widzieć dobro.

Dlaczego więc uważam, że modlitwa do św. Michała Archanioła może zrobić nam krzywdę? Bo wychodząc z Mszy Świętej zamiast być jak pszczoła i dostrzegać wszędzie odblaski Bożej miłości, szukamy szatana i innych duchów złych, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą. A to naprawdę nie jest właściwa perspektywa.

 

Nie musisz być superbohaterem

Idąc ostatnio przez Pola Mokotowskie, zwróciłam uwagę na szalone wiewiórki biegające po drzewach w zawrotnym tempie. Wspinają się na górę, żeby zaraz zbiegać w dół, ganiają się wokół drzewa, ich rude futerko zdąży mignąć tylko przed oczami. Doszłam do wniosku, że mój wrzesień chyba też tak wygląda. Nie mogę uwierzyć, że minął dopiero tydzień, bo już się czuję jakby mnie rozjechał walec albo jakbym właśnie zrobiła tysiące kilometrach biegając po drzewach. 

Po wakacjach, rekolekcjach, czasie odpoczynku, tak łatwo wpaść w wir spraw i całkiem stracić pokój ducha. Warto wtedy pamiętać o dwóch fundamentalnych prawdach. Najważniejsza jest taka, że Jezus jest z nami w każdej chwili i z radością będzie miał współudział we wszystkich działaniach jakie podejmujemy. Jeśli przychodzi nam do głowy pytanie: „Co może mi Jezus pomóc, jak tu rąk do pracy brakuje?”, to chyba czas sobie na nowo uświadomić, że On ma moc, której sobie nawet nie wyobrażamy i choć nie zawsze jej używa, to zawsze chce być blisko i przypominać nam, że z niczym nie zostajemy sami.

Druga fundamentalna prawda przypomniała mi się jak obserwowałam wspomniane już wiewiórki. Wiecie, że one zeskakując z drzewa lądują w pozycji superbohatera? Ciekawa jestem czy tak właśnie się czują, pokonując zwinnie kolejne gałęzie. Czy są tak bardzo z siebie dumne jak się wydaje, czy może tylko tak udają, żeby nie było widać jak wiele trosk skrywają pod rudym futerkiem… Ja też często biegam we wszystkie strony, próbując zbawić świat, który dawno już został zbawiony. Może czasem trzeba po prostu odpuścić i uznać, że jest wystarczająco. Nie muszę być superbohaterem.  

Dekalog człowieka w drodze do wieczności

Porównanie życia do drogi nie jest specjalnie odkrywcze, ale wydaje się jakoś samo nasuwać w czasie wakacyjnym, kiedy więcej podróżujemy i częściej zdarza nam się pakować walizki. Przypomniała mi też o tym ostatnio Maryja. W parafii moich Rodziców na placu przed kościołem stoi figurka Matki Bożej udającej się z Nazaretu w góry do Elżbiety. Rzeźba przedstawia ją w zupełnie nietypowej pozycji, bo biegnącej. Postanowiłam więc spisać kilka wskazówek na naszą życiową wędrówkę. Nie dlatego, że już tę drogę przeszłam i dzielę się swoją mądrością, ale dlatego, że sama jestem na zakręcie i mi samej są dzisiaj bardzo potrzebne.

W naszej życiowej pielgrzymce ważne jest oczywiście to jaką ścieżkę obierzemy. Warto zatroszczyć się o mapę i kompas, a na trudniejszy czas też przewodnika, który oceni z innej perspektywy jakie zagrożenia i szanse niosą ze sobą kolejne nasze zakręty. Nie ma co jednak kurczowo trzymać się wyznaczonego wcześniej szlaku, bo to odbiera radość życia i spontaniczność, a lęk przed pomyłką rodzi frustrację starszego syna, który co prawda nigdy nie przekroczył żadnej zasady, ale za to całkowicie stracił z oczu to, co ważne. Oczywiście pewne skrzyżowania są ważniejsze od innych, a niektórych dróg już nie da się zawrócić, ale dla Pana Boga nie ma murów, których nie dałoby się przejść i rzek, których nie dałoby się przepłynąć. Mogą nas też nachodzić wątpliwości czy przypadkiem gdzieś po drodze nie zgubiliśmy szlaku. Szczególnie jeśli ścieżka zaczyna być wąska i kręta, możemy żałować, że nie poszliśmy za tłumem szeroką autostradą, ale przecież w głębi serca będziemy wiedzieć, że to by się ostatecznie źle skończyło. Jeśli nie wiemy gdzie dalej iść, warto wtedy wrócić do ostatniego widzianego drogowskazu.

1. Nie bój się podejmować decyzji i ruszać w nieznane.

2. Kiedy nie wiesz co robić, trzymaj się tego, co usłyszałeś od Boga w ostatnim czasie pocieszenia.

3. Rozmawiaj z Jezusem o swoich wątpliwościach. 

Każdy z nas w życiu dźwiga jakieś nieuniknione cierpienia. Chyba najgorszym co może spotkać nas na szlaku, to porównywanie się z tymi, którzy idą obok nas. Widząc kogoś z leciutkim bagażem, biegnącego w skowronkach naprzód, możemy zamknąć się w zazdrości i karmić się złudzeniem, że gdyby tylko nam ktoś odjął ciężaru, to wszystko by się pięknie ułożyło. Patrząc z kolei na kogoś, kogo ciężar przygniata do ziemi, możemy wpaść w poczucie winy, bo przecież jednak ten nasz plecak to nic w porównaniu z tym, co innym przychodzi dźwigać. W obu przypadkach odbieramy sobie szansę na to, by zachwycić się zapachem sosen, śpiewem kosa i widokiem zapierającym dech w piersiach.

4. Dźwigaj z godnością to, co w danym momencie niesiesz, pamiętając że Bóg zatroszczy się o Twoje siły.

5. Chłoń codziennie nawet najdrobniejsze oznaki życia na szlaku.

6. Nie oglądaj się na innych, chyba, że chcesz im towarzyszyć w ich drodze.

Są jednak takie bagaże, które zależą od nas samych. Każdy kto wybierał się na dłuższą wyprawę z plecakiem wie, że najlepiej zabrać ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zauważam, że z wiekiem coraz trudniej spakować się w małą walizkę, bo coraz więcej wydaje się być potrzebne i coraz bardziej przyzwyczajamy się do wygody. W życiu jeszcze trudniej pozbyć się zbędnego balastu, bo na pierwszy rzut oka go nie widać, ale może nam ciążyć dużo bardziej niż sobie wyobrażamy. Czasami warto się zatrzymać i zrobić remanent: pozamykać jakieś rozdziały, oddać rzeczy z szafy, zostawić stare schematy.  

7. Nie gromadź rzeczy, wrażeń i ludzi. Zadbaj o lekkość.

8. Zostaw na postoju zbędne sentymenty. Ruszaj śmiało do przodu.

Oczywiście podczas wędrówki najważniejsze jest stawianie kolejnych kroków, ale jeśli nie będziemy pamiętać o postojach, to nogi ostatecznie odmówią nam posłuszeństwa, a droga stanie się nieznośna. Lęk o to, że ktoś nas wyprzedzi i śrubowanie swojego tempa może pozbawić nas całej radości życia. A przecież tak naprawdę nigdzie nie powinno nam się spieszyć. Bez względu na wszystko codziennie zbliżamy się do naszego najważniejszego celu – wieczności. Tam czeka na nas cierpliwie dobry Bóg i nieustannie przypomina, że na końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli jeszcze nie jest, to znaczy, że to nie koniec.

9. Pozawalaj sobie na odpoczynek, by droga była radością.

10. Nie trać z oczu celu.

Dzisiaj zaczynam swoje rekolekcje. To jeden z najpiękniejszych corocznych postojów na trasie do wieczności. Trochę przedsmak Nieba 😊 Obiecuję i o Was pamiętać!

Grease i szklane sufity

Na początku tygodnia świat obiegła wiadomość o śmierci Olivii Newton-John po wieloletniej walce z rakiem. Dowiedziałam się, że to nie tylko utalentowana aktorka i piosenkarka lat ’70, ale też prężna działaczka, która do końca z wielkim oddaniem angażowała się w profilaktykę nowotworową i ochronę środowiska, za co była wielokrotnie nagradzana. Jej fani, przyjaciele i rodzina żegnali ją z wielkim smutkiem, podkreślając jak wielu osobom dawała nadzieję i podtrzymywała na duchu.  

Z okazji uczczenia życia Olivii udało mi się po co najmniej kilkunastu latach zobaczyć znowu film Grease. Dzisiaj mam wrażenie, że z jednej strony pokazuje rzeczywistość tak różną od tego, co mamy teraz, a z drugiej strony udowadnia, że pewne rzeczy pozostają niezmienne i są częścią ludzkiej natury od wieków. Ponadczasowa wydaje się skłonność do tego by przybierać różne maski, próbując przypodobać się innym. Wraz z postępem techniki chyba coraz więcej osób sięga po cyfrowe filtry, które jak za dotknięciem różdżki zmienią ich w królewny albo księcia z bajki. Grease może nie powala wartkością akcji i głębokością przesłania, ale pokazuje jakąś prawdę o tym, że ostatecznie najważniejszym jest być sobą i nikogo przed nikim nie udawać, ale jednocześnie potrafić wyjść naprzeciw osobom, na którym nam zależy. Tak właśnie odczytuję zamykającą scenę, w której Danny pozwala sobie na założenie obciachowego sweterka, nie zważając na kolegów, a Sandy decyduje się wyjść poza swój bezpieczny świat, wkładając kultowe czarne wdzianko. Nie łatwo jest uchwycić tę subtelną granicę między przypodobywaniem się innym, a zmianą dokonaną ze względu na miłość (nie tylko tą romantyczną!), a jednak wydaje się to kluczowe w budowaniu trwałych relacji. Pierwsza droga spowoduje, że wyrzekając się siebie, ostatecznie stracimy radość życia, a druga zapewni, że stając się najlepszymi wersjami siebie, będziemy się coraz doskonalej uzupełniać. Warto więc zawalczyć o właściwy kierunek. 

W lipcu miałam okazję przy współpracy z jezuitami poprowadzić rekolekcje i skupienie weekendowe. Doświadczyłam tam niesamowitego działania Pana Boga i cieszyłam się z pięknych owoców tego czasu. Zaskoczyło mnie jednak to, co przy okazji usłyszałam od kilku kobiet. Dziękowały mi one za świadectwo bycia kobietą zarazem silną i delikatną (nie mam pojęcia skąd taka diagnoza po kilku wygłoszonych konferencjach ;)) oraz za to, że słyszalny był mój głos jako kobiety w Kościele. Dziś wróciły do mnie te słowa, kiedy czytałam o Olivii Newton-John, przecierającej szlaki kobietom w muzyce. W Kościele jeszcze tak wiele szklanych sufitów czeka na przebicie i jest we mnie wiele wdzięczności za to, że nie raz dostałam przestrzeń do tego, by w tym procesie uczestniczyć. Jestem przekonana, że najpiękniejsze rzeczy powstają gdy działamy razem, uzupełniając się wzajemnie w różnorodności, więc oby dobrej współpracy coraz więcej! 

Nic już nie jest takie samo

Jedną z moich ulubionych scen z serialu The Chosen (no dobra, muszę przyznać, że co druga jest ulubiona 😉 ), jest scena przedstawiająca cud w Kanie Galilejskiej. W serialu pokazane jest jak w czasie kiedy Jezus dokonuje swojego pierwszego cudu przemiany wody w wino, Tadeusz tłumaczy czym różni się sztuka pracy w żelazie od pracy w kamieniu. Kowal, gdy uzna, że coś nie podoba mu się w wykonywanej podkowie, może włożyć ją z powrotem do ognia i znowu ma pełną wolność w nadaniu mu odpowiedniego kształtu. Inaczej jest z kamieniem. Gdy wykonasz pierwsze nacięcie w kamieniu, nie ma już odwrotu. Prowadzi Cię to do serii decyzji, kolejnych ruchów dłuta i ostatecznie nic już nie będzie takie samo. 

Z jednej strony w naszym życiu pojawią się kolejne okazje i zwroty, nigdy nie jest za późno na zmianę. W księdze Jeremiasza Bóg sam o sobie mówi, że jest jak garncarz – cały czas się rozwijamy i On nasze życie może ulepić na nowo. Są jednak takie momenty, które odciskają trwałe piętno na naszej duszy i jednym z nich dla wielu osób są rekolekcje ignacjańskie. Kilka dni milczenia w Bożej obecności sprawia, że Bóg powoli nacina kamień naszego serca. To nie znaczy, że nie będziemy wracać do starych błędów, a nasze życie będzie odtąd pasmem sukcesów i nieustannego duchowego wzrostu, ale jednak czujemy, że od tego momentu nic nie będzie już takie samo.

Wielką łaską jest dla mnie to, że mogłam we wspomnienie św. Ignacego zakończyć kolejną edycję rekolekcji fotograficznych. Nie są one co prawda stricte rekolekcjami ignacjańskimi, ale przyświeca im duch szukania i znajdowania Boga we wszystkim, a przez swoją kreatywną formę pozwalają pokonać długą drogę z głowy do serca i uczą patrzeć na rzeczywistość oczami Jezusa. Aparat na tych rekolekcjach staje się narzędziem odkrywania znaków Jego obecności i schodzenia w głąb siebie. To wielki zaszczyt być świadkiem tego jak Bóg precyzyjne operuje dłutem i przemienia zwykłą wodę ludzkiego doświadczenia w najlepsze wino wypełnione Bożą Miłością. Dzisiaj z całą ignacjańską rodziną świętowałam tego, który pierwszy pozwolił się ukształtować Duchowi na drodze Ćwiczeń Duchowych i z wdzięcznością patrzę na moją własną drogę rekolekcyjną. Wino też było 😉  

 

Noc jak dzień zajaśnieje

W pierwszym dniu stworzenia Bóg oddzielił dzień od nocy. Światłość zajaśniała pośród ciemności i odtąd już wszystko co mroczne zostało przeniknięte przez blask Najwyższego. Ostatnio świat obiegły zdjęcia z teleskopu Webba i budzą zachwyt nie tylko tych, którzy rozumieją jak wielki krok dla astronomii został postawiony, ale też dla tych, którzy po prostu wrażliwi są na piękno. To, co mnie w nich zachwyca, to właśnie jasność, która sprawia, że odległy kosmos nie jest już czarną plamą z nielicznymi małymi światełkami, ale malowniczym pejzażem rozświetlonym milionem barw.

Ostatnio w ramach pokuty dostałam modlitwę psalmem 139. Zazwyczaj zatrzymywałam się na jego początku i tkaniu przez Boga naszych istnień, ale tym razem zwróciłam uwagę właśnie na wersety o ciemności.

„Sama ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie, a noc jak dzień zajaśnieje: mrok jest dla Ciebie jak światło.”

 Uświadomiłam sobie nagle, że noc i dzień wcale ze sobą nie walczą. Tam, gdzie pojawia się światło, tam ciemność momentalnie ustępuje miejsca, bo przecież ciemność tak naprawdę nie istnieje – jest brakiem światła, tak jak zimno jest brakiem ciepła, zło jest brakiem dobra, a śmierć brakiem życia. Może więc nie warto zajmować się tym co nie istnieje, by nasze siły wykorzystać na pielęgnowanie tego, co prawdziwe?

Mam w tym tygodniu przyjemność towarzyszyć pięknym ludziom w pięknej drodze duchowej. To rodzice z małymi dziećmi, którzy postanowili w wakacje dać przestrzeń Panu Bogu na rekolekcjach ignacjańskich dla rodzin i widać tego niesamowite owoce. W malowniczych Gorcach, w małej prowizorycznej kapliczce, wśród (czasami) krzyków dzieci, które nie chcą położyć się spać, na ołtarzu przez 2h czeka Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Stoi pośród dziesiątek małych tealightów, które swoimi światełkami podkreślają Jego Światło. Można przy Nim odpocząć, ogrzać się, przytulić do Jego Serca. Choćby była ciemna noc, tam jest zawsze jasno jak w samo południe.    

Pan Bóg nie ma wakacji

„Nie ma wakacji od Pana Boga”. Musiałam kilkukrotnie w swoim życiu usłyszeć te słowa, bo nadal powodują we mnie jakieś dziwne uczucia. To zdanie miało być ostrzeżeniem. Miało sprawić, że nie przyjdzie mi do głowy opuszczenie się w religijnych praktykach, mimo, że od wszystkiego innego przysługiwał zasłużony odpoczynek. Bóg, od którego nie ma wakacji, to tyran, przed którym nie ma ucieczki, który wszędzie mnie znajdzie i skrzętnie wyliczy każdą opuszczoną Mszę i modlitwę. To bóg, który ciągle kontroluje i nie daje ani chwili wytchnienia. Trzeba przed nim być doskonałym, zawsze przygotowanym i nienagannym. Jakie to szczęście, że ten bóg nie istnieje!

Dzisiaj wiem, że jest dokładnie odwrotnie. To Pan Bóg nigdy nie ma ode mnie wakacji. Zawsze jest obok, bez względu na to czy o Nim myślę, czy Go wychwalam, czy grzeszę, czy się bawię, czy się modlę, czy pracuję, czy odpoczywam… On zawsze kocha mnie dokładnie tak samo i jak najlepszy rodzic czuwa całą dobę, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Czasem tęskni za wspólnymi chwilami, czasem z żalem patrzy jak podejmuję niewłaściwe decyzje, ale do niczego nie zmusza. Zaprasza w wolności do pełni życia.

W tym roku, planując wakacje (i przedwakacje) nie zastosowałam się do jednej z najważniejszych reguł, którą sama powtarzałam, prowadząc kilkanaście lat temu szkolenia z zarządzania czasem: nie sztuką jest zaplanować co będę robić, ale zaplanować odpowiednie przestrzenie pomiędzy. Mój plan, w zasadzie od początku czerwca, jest jednym wielkim maratonem, gdzie między jednym wyjazdem a drugim mam często pół dnia na zrobienie prania i przepakowanie się. Gorzej jak okazuje się, że samolot spóźnia się o 1,5h, a w domu nie ma wody, bo właśnie remontują piony… Tym bardziej nie ma kiedy o tym wszystkim napisać i, co ważniejsze, pozwolić, by wszystkie wydarzenia ułożyły się w sercu i po głębszej refleksji wydały odpowiednie owoce. Przez ostatnie 4 tygodnie zdążyłam już zdać kilka egzaminów, zakończyć rok szkolny, być w Danii, w Irlandii, w Trójmieście, w Białymstoku i współprowadzić skupienie weekendowe w Falenicy. Nie zdążyłam natomiast usiąść spokojnie z Jezusem i pokontemplować, zachwycić się życiem, popatrzeć w niebo, nie myśleć o niczym, po prostu być… Kolejne wyjazdy (skądinąd fantastyczne!) jeszcze przede mną i w całym pośpiechu wakacyjnym chcę się przede wszystkim ucieszyć, że bez względu na wszystko, On jest i nie zrobił sobie ode mnie wakacji.

Boże Ciało nie jest o procesji, ale o głodzie

Myślę, że dla znacznej części katolików w Polsce, Uroczystość Ciała i Krwi tożsame jest ze słowem procesja. Pisałam już o tym z perspektywy afrykańskiej i zakonnej. Teraz coraz bardziej wydaje mi się, że procesja wypaczyła nam istotę dzisiejszego święta. Stała się pokazem siły i próbą udowadniania, że nie da się nas wypchnąć z przestrzeni publicznej. Przez lata uczestniczyłam w niej z poczucia obowiązku „dawania świadectwa”, a przecież to w ogóle nie o tym!

Boże Ciało jest o trosce Boga. Ewangelia pokazuje nam Jezusa rozmnażającego chleb i karmiącego tłum, który wcześniej tak wytrwale Go słuchał. Karmi ich z taką hojnością, że zostaje 12 koszów ułomków. To jednak nie On osobiście rozdaje jedzenie, ale czynią to Apostołowie. Bardzo rzadko mamy do czynienia z bezpośrednią, nadprzyrodzoną ingerencją Boga w naszą codzienność, ale za to na każdym kroku spotkamy ludzi, którzy rozdają nam Jego łaski. Jesteś głodny? Szukaj Go na modlitwie, w Słowie i we wspólnocie, która nakarmi Twoją duszę. Czujesz się już obdarowany? Szukaj tych, do których jeszcze nie dotarł kosz pełen chleba i ryb. 

Boże Ciało (i Krew!) jest o głodzie i pragnieniu. Każdy jest głodny Boga, ale nie wszyscy o tym wiedzą. Zaburzenia duchowego odżywiania, karmienie się duchowym fastfoodem i okresy długiej duchowej głodówki sprawiają, że ten głód zanika i człowiek zadowala się tym co ma. Nawet jednak gdy o tym nie wie, Bóg podtrzymuje go cały czas przy życiu i nie domaga się za to podziękowań. Jego miłość jest całkowicie darmowa. Ci zaś, którzy odkryli w sobie głód Boga, wiedzą, że nie ma nic, co może się równać z Jego pokarmem. To w Nim jest pełnia.  

Boże Ciało jest o oddawaniu życia. Ostatecznie przecież ten chleb i ryby to tylko przedsmak Bożych darów, które przygotował nam przez Jezusa. Chodzi przecież o prawdziwe Ciało i prawdziwą Krew, o to, że Bóg umarł za nas na krzyżu, a teraz daje nam się zjeść i wypić. To tajemnica tego, że On chciał być aż tak blisko, że to dla nas niewyobrażalne. Nie po to jednak karmimy się Bogiem, by potem leżeć na kanapie, ale po to, by stawać się Nim, by nabierać sił do oddawania życia swojej rodzinie, współpracownikom, każdemu kto jest głodny.

Myślę, że w pełni dzisiejszy dzień oddają zwrotki jednej z moich ulubionych pieśni: „Chlebie najcichszy”

Przemień mnie w Siebie,
Bym jak Ty stał się chlebem
Pobłogosław mnie, połam
Rozdaj łaknącym braciom 

A ułomki chleba,
Które zostaną 
Rozdaj tym,
Którzy nie wierzą w swój głód

Bóg jest wspólnotą!

Jak co roku przypomina mi się dzisiaj wydarzenie dokładnie sprzed 10 lat. Dostałam wtedy od pewnego kenijskiego muzułmanina książeczkę pt. „Jedność Boga” (możecie o tym poczytać w Archiwum). Z wdzięcznością zdałam sobie wtedy sprawę z tego jak niesamowita to tajemnica, że mój Bóg nie jest zapatrzonym w siebie, samowystarczalnym absolutem, ale jest wspólnotą! On wewnątrz swojego Boskiego Istnienia obdarza miłością i jest nieustannie nią obdarowywany. Nic dziwnego, że miłości tej jest tak wiele, że przelewa się ona na cały wszechświat, nieustannie stwarzając dobro oraz cierpliwie zapełniając te miejsca gdzie nadal dobra brak i panoszy się zło. Dzisiejsza uroczystość Trójcy Przenajświętszej przypomina o tym, że to relacje są najważniejsze, a Bóg jest pierwszym, który nam to pokazuje.

Jeśli jeszcze nie wiecie co dzieje się teraz na planie mojego ulubionego na świecie serialu The Chosen, to w piątek w Teksasie zakończyło się trzy dniowe kręcenie sceny rozmnożenia chlebów. Przyjechali ludzie z całego świata, żeby wziąć udział w tym wydarzeniu – zebrały się dwie grupy liczące w sumie ponad 10 000 osób. Pokazuje to niesamowitą inwencję twórców, którzy zamiast komputerowego dorabiania postaci, zorganizowali prawdziwych żywych statystów, którzy nie tylko z nieskrywaną radością uszyli sobie własne stroje, wytrzymywali przeraźliwy upał przez 12h i nie dostali za to ani grosza, ale nawet zapłacili za to pokaźną sumę (trzeba było wpłacić przynajmniej 1000$). To jednak też pokazuje jaka jest siła wspólnoty zgromadzonej wokół czegoś (a w tym wypadku też Kogoś!), co rozpala serce, pokrzepia duszę, daje nadzieję i buduje jedność. Już nie mogę doczekać się naszego weekendu w Falenicy, gdzie będzie co prawda tylko kilkadziesiąt osób, ale ufamy, że z takim samym entuzjazmem poszukiwać będziemy wspólnie doświadczenia żywego Boga.

Tymczasem ja w piątek wracałam z mojego małego wielkiego przedsięwzięcia, jakim była wycieczka klasowa. Nie wszystko szło gładko, co chwila zdarzały się przeciwności, kilka razy się zestresowałam (raz nawet bardzo!), ale ostatecznie wszyscy wrócili cało i zadowoleni, a ja z ogromną przyjemnością obserwowałam jak w mniejszych i większych grupach buduje się prawdziwa wspólnota. To przecież nie miejsca i atrakcje są na wycieczce najważniejsze, ale to, by być razem, wspólnie czegoś doświadczyć, zobaczyć, że potrzebujemy innych, a inni potrzebują nas. Choć większość moich uczniów do Boga w swoim życiu się nie odnosi, ja wiem, że On był tam bardzo blisko nas.

Miałam też okazję poobserwować trochę ludzi, siedząc w kawiarni na gdańskiej starówce. Dwie małe sytuacje zwróciły moją uwagę. Pierwsza była całkiem śmieszna. Przez ulicę Długą biegł kerner w fartuchu, trzymając w ręku butelkę wina. Zatrzymał się w tym biegu, żeby wrzucić kilka banknotów młodej dziewczynie grającej na skrzypcach. Druga sytuacja była przeurocza. Szły dwie młode dziewczyny, a jedna z nich miała w rękach bukiet, z którego zgubiła jednego kwiatka. Leżał przez jakiś czas na środku drogi, omijany przez przechodniów, aż nagle pojawił się człowiek z dwójką starszych osób (może jego rodzice), podniósł kwiatka z ziemi i wręczył starszej pani. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Duch Święty (a nawet cała Trójca) unosił się tam w powietrzu.

  

« Older posts Newer posts »

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑