Na początku tygodnia świat obiegła wiadomość o śmierci Olivii Newton-John po wieloletniej walce z rakiem. Dowiedziałam się, że to nie tylko utalentowana aktorka i piosenkarka lat ’70, ale też prężna działaczka, która do końca z wielkim oddaniem angażowała się w profilaktykę nowotworową i ochronę środowiska, za co była wielokrotnie nagradzana. Jej fani, przyjaciele i rodzina żegnali ją z wielkim smutkiem, podkreślając jak wielu osobom dawała nadzieję i podtrzymywała na duchu.
Z okazji uczczenia życia Olivii udało mi się po co najmniej kilkunastu latach zobaczyć znowu film Grease. Dzisiaj mam wrażenie, że z jednej strony pokazuje rzeczywistość tak różną od tego, co mamy teraz, a z drugiej strony udowadnia, że pewne rzeczy pozostają niezmienne i są częścią ludzkiej natury od wieków. Ponadczasowa wydaje się skłonność do tego by przybierać różne maski, próbując przypodobać się innym. Wraz z postępem techniki chyba coraz więcej osób sięga po cyfrowe filtry, które jak za dotknięciem różdżki zmienią ich w królewny albo księcia z bajki. Grease może nie powala wartkością akcji i głębokością przesłania, ale pokazuje jakąś prawdę o tym, że ostatecznie najważniejszym jest być sobą i nikogo przed nikim nie udawać, ale jednocześnie potrafić wyjść naprzeciw osobom, na którym nam zależy. Tak właśnie odczytuję zamykającą scenę, w której Danny pozwala sobie na założenie obciachowego sweterka, nie zważając na kolegów, a Sandy decyduje się wyjść poza swój bezpieczny świat, wkładając kultowe czarne wdzianko. Nie łatwo jest uchwycić tę subtelną granicę między przypodobywaniem się innym, a zmianą dokonaną ze względu na miłość (nie tylko tą romantyczną!), a jednak wydaje się to kluczowe w budowaniu trwałych relacji. Pierwsza droga spowoduje, że wyrzekając się siebie, ostatecznie stracimy radość życia, a druga zapewni, że stając się najlepszymi wersjami siebie, będziemy się coraz doskonalej uzupełniać. Warto więc zawalczyć o właściwy kierunek.
W lipcu miałam okazję przy współpracy z jezuitami poprowadzić rekolekcje i skupienie weekendowe. Doświadczyłam tam niesamowitego działania Pana Boga i cieszyłam się z pięknych owoców tego czasu. Zaskoczyło mnie jednak to, co przy okazji usłyszałam od kilku kobiet. Dziękowały mi one za świadectwo bycia kobietą zarazem silną i delikatną (nie mam pojęcia skąd taka diagnoza po kilku wygłoszonych konferencjach ;)) oraz za to, że słyszalny był mój głos jako kobiety w Kościele. Dziś wróciły do mnie te słowa, kiedy czytałam o Olivii Newton-John, przecierającej szlaki kobietom w muzyce. W Kościele jeszcze tak wiele szklanych sufitów czeka na przebicie i jest we mnie wiele wdzięczności za to, że nie raz dostałam przestrzeń do tego, by w tym procesie uczestniczyć. Jestem przekonana, że najpiękniejsze rzeczy powstają gdy działamy razem, uzupełniając się wzajemnie w różnorodności, więc oby dobrej współpracy coraz więcej!
Dodaj komentarz