Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 4 of 10)

Wielki Piątek

Paść ich będzie Baranek

Wielki Piątek, to niesamowite święto miłości, choć wcale nie jest to łatwo dostrzec przez pryzmat cierpienia krzyża. Doświadczyłam jej bardzo osobiście na III tygodniu rekolekcji ignacjańskich, który skupia się właśnie na męce Chrystusa. Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich, a co dopiero za nieprzyjaciół! Złożona ofiara w tym wypadku nie ma sobie równych, bo to Syn Boga Żywego.

W Ewangelii Jana i Apokalipsie jego autorstwa Jezus nazywany jest Barankiem Bożym. To ma swoje konsekwencje też w wydarzeniach Wielkiego Piątku. Według przekazu janowego Jezus umierał na krzyżu dokładnie w momencie kiedy żydzi szykowali się do wieczerzy i przygotowywali baranki, które należało spożyć w trakcie Paschy. Okazuje się On być najprawdziwszym Barankiem ofiarnym. 

Kiedy byłam w nowicjacie wielokrotnie czytałam napis na krzyżu w kaplicy: „Paść ich będzie Baranek” (Ap 7,17). Kontemplując te słowa z Apokalipsy, zachwycałam się tym jak Bóg wypełnia każdą przestrzeń. Jest barankiem i pasterzem, ofiarą i kapłanem, Bogiem i człowiekiem, alfą i omegą. Nie ma takiego doświadczenia, w którym by Go nie było. 

Zasłona Przybytku

Synoptycy wszyscy zanotowali, że podczas śmierci Jezusa „zasłona przybytku rozdarła się na dwoje z góry na dół” (Mk 27,51). Przełomowym było dla mnie uświadomienie sobie co to oznacza. Zasłona przybytku w świątyni Jerozolimskiej oddzielała od części dostępnej dla kapłanów, miejsce najbardziej święte, do którego tylko raz w roku mógł wejść Arcykapłan, by złożyć ofiarę kadzielną. To było fizyczne przypomnienie przepaści między świętym Bogiem a grzesznymi ludźmi. Jezus umierając na krzyżu tę przepaść zasypuje. Nie ma już sacrum i profanum, cała rzeczywistość przeniknięta jest Bożą obecnością. Przypominam sobie o tym zawsze wtedy, kiedy wydaje mi się, że Bóg ma ważniejsze sprawy, że jestem zbyt mała i zbyt grzeszna, by być blisko. A przecież zasłony już nie ma!

Ja Jestem

W Liturgii Męki Pańskiej najważniejsza jest dla mnie Ewangelia. Podczas gdy w Niedzielę Palmową czytamy opis męki wg jednego z autorów synoptycznych, tak w Wielki Piątek czytamy ją wg św. Jana. Widzimy tu Jezusa nie tyle cierpiącego i umęczonego, co pełnego chwały, pokazującego swoją prawdziwą godność Króla Wszechświata. Pierwszym momentem kiedy to się objawia jest już pojmanie w Ogrójcu. Kiedy przychodzi Judasz z kohortą i pytają o Jezusa z Nazaretu, On odpowiada „Ja jestem”. Wszyscy cofają się i padają na ziemię, bo to nie jest zwykła odpowiedź, ale imię samego Boga (greckie  εγω ειμι, odpowiednik hebrajskiego JHWH). Jezusowe „Ja jestem” towarzyszy mi już od dawna jako nieustanne przypomnienie, że nigdy nie jestem sama, a On po prostu jest. I to zawsze wystarczy.

Jeszcze jeden moment piątkowej liturgii budzi we mnie zawsze dużo emocji. To piękna, przedłużona modlitwa wiernych. W swojej rozbudowanej strukturze uwzględnia najróżniejsze sfery naszego życia, ale przede wszystkim pojawiają się w niej kręgi przynależności do Kościoła, które sformułował w swoich dokumentach Sobór Watykański II. Modlimy się nie tylko za katolików i chrześcijan, ale też za żydów, muzułmanów i wszystkich ludzi dobrej woli. Ramiona Kościoła w Wielki Piątek otwierają się szeroko. Najszerzej jednak zawsze otwarte jest Serce Jezusa, żeby każdy bez wyjątku mógł znaleźć tak swoje miejsce. „Odszedł Pasterz nasz, co ukochał lud…”

Wielki Czwartek

Eucharystia w działaniu

Przełomowym momentem w moim rozumieniu Wielkiego Czwartku było uświadomienie sobie, że podczas gdy synoptycy opisują Ostatnią Wieczerzę jako świętowanie Paschy, św. Jan pisze o wydarzeniach przed Paschą (co będzie miało kluczowe znaczenie jutro) i w miejscu ustanowienia Eucharystii pokazuje nam Jezusa, który odchodzi od stołu i umywa uczniom nogi. 

Te dwie rzeczywistości muszą się wzajemnie uzupełniać jak dwa skrzydła, bez których nie można polecieć. Jezus daje nam swoje Ciało, które nas wzmacnia, karmi i oczyszcza, ale również zobowiązuje do tego, by dzielić się Nim dalej. Eucharystia musi realizować się w służbie wobec drugiego człowieka.

Niesamowicie zawstydza mnie myśl, że Wszechmocny Bóg klęka przede mną jak niewolnik, by po raz kolejny umyć mi stopy, które sama wcześniej ubłociłam, podczas gdy ja tak często nie mam czasu, odwagi, wewnętrznej wolności i pokory, by pochylić się nad swoim bliźnim…

Męka duchowa

Wielki Czwartek kończy się jednym z absolutnie najważniejszych według mnie momentów w ziemskim życiu Jezusa – modlitwą w Ogrójcu. Kiedyś uświadomiłam sobie, że to tak naprawdę najtrudniejszy moment męki, bo Bóg, który stał się człowiekiem, choć do końca jest całkowicie posłuszny woli Ojca, przeżywa chwile walki duchowej tak dramatyczne, że poci się krwią. Dalej już będą tylko cielesne tortury i ból fizyczny – to nic w porównaniu do paraliżującego lęku. Jezus odnosi zwycięstwo pośród ciemnej nocy, w otoczeniu Apostołów, którzy przysypiali, bez świadków i tłumów. To w tym momencie podejmuje ostateczną wolną decyzję, że swoje życie oddaje za zbawienie świata. Bez tej decyzji Jezus zostałby bestialsko zamordowany i na zewnątrz wyglądałoby to dokładnie tak samo.

Ile razy myślę o tej scenie, przypominam sobie jak fundamentalne znaczenie w tym co robię ma moja motywacja, intencje, nastawienie. Mogę dokładnie te same zadania wykonywać z miłości i bez niej. Bez względu na to czy po ludzku odnoszę sukcesy czy porażki, najważniejsze jest to, co dzieje się w sercu. Tu też doświadczam największej walki, największego cierpienia i największej radości zwycięstwa. 

Przerwana uczta

Msza Wieczerzy Pańskiej, która rozpoczyna okres Świętego Triduum Paschalnego ma wiele pięknych elementów, jak choćby zamilknięcie organów. Mnie jednak zawsze najbardziej zachwycała sama jej końcówka. Warto zwrócić uwagę na to, że Msza ta nie kończy się błogosławieństwem, jest jakby urwana i czeka na swoją kontynuację w kolejnych dniach Triduum. Powinna jednak kończyć się gestem, który ze względów praktycznych bardzo rzadko widzimy w naszych parafiach – zerwaniem obrusa z ołtarza. Symbolizować ma to odarcie Jezusa z szat oraz opuszczenie Go przez najbliższych. Przed tym nagim ołtarzem jutro w imieniu nas wszystkich kapłan padnie na twarz, by pokazać naszą bezsilność wobec zła i cierpienia i stanąć w prawdzie naszej ludzkiej kondycji. Najświętszy Sakrament przenoszony jest do ciemnicy,  a Tabernakulum zostanie otwarte i pozostawione puste. „Wstańcie, chodźmy, oto blisko jest mój zdrajca” (Mk 14, 42)

 

 

Niedziela Palmowa

Chciałam Was w tym roku zaprosić na krótkie rozważania w Triduum Paschalne. W czwartek, piątek i sobotę chcę podzielić się z Wami tym, co w tych dniach jest dla mnie duchowo najważniejsze i jakie aspekty zmieniły moje patrzenie na mękę, śmierć i zmartwychwstanie oraz co najbardziej zachwyca mnie w niesamowitej Liturgii tego czasu. Rozważaniom towarzyszyć będą obrazy, które powstały podczas pandemicznej Wielkanocy 2020 roku. 

NIEDZIELA PALMOWA

Wjazd Jezusa do Jerozolimy wydaje się być radosnym wydarzeniem, a jednak to nie jest prawdziwa głęboka radość. Po ludzku można się cieszyć, że dzieją się cuda, że jest sukces, że są tłumy, ale to wszystko jest bardzo powierzchowne. Dopiero wydarzenia Wielkiego Tygodnia i przyjęcie trudnej rzeczywistości męki i śmierci może nas otworzyć na niewypowiedziane szczęście zmartwychwstania. To będzie zupełnie nowa radość – zrodzona w bólu, wypróbowana w ogniu, odarta z miłej otoczki. Przypomina mi się tu bardzo ważne zdanie z Urzekającej: „Kobiety niezwykle piękne są zazwyczaj kobietami, których serca zostały poszerzone przez cierpienie. Przez płacenie wysokiej ceny za miłość prawdziwą i uczciwą, bez oczekiwania wzajemności”. To nie dotyczy tylko kobiet, ale każdego kto gotowy jest razem z Chrystusem oddawać życie za przyjaciół.

Liturgia Niedzieli Męki Pańskiej pokazuje nam, że nie da się oddzielić wjazdu do Jerozolimy od wydarzeń Wielkiego Piątku. To jest ta sama opowieść i ten sam Król, któremu raz rzuca się płaszcze pod stopy, a innym razem wyszydza, nakładając Mu na głowę koronę cierniową. Przed nami Wielki Tydzień towarzyszenia temu Królowi aż do Niedzieli Zmartwychwstania. Życzę Wam i sobie głębokiego spotkania z Nim!  

Życie bez iluzji

W weekend byłam w Rzymie i mnóstwo pięknych rzeczy mnie tam spotkało! Po pierwsze oczywiście śluby zakonne mojej przyjaciółki Ali, na które się udałam. Ogrom radości i wzruszeń, moc Słowa i wielokulturowej wspólnoty. Uwielbiam towarzyszyć ludziom w ich „tak” na zawsze, bo to niesamowity moment! Czuję też odpowiedzialność bycia świadkiem tego publicznego wyznania. To w końcu właśnie na najbliższych powinni móc liczyć ci, którzy w kryzysie walczą o wytrwanie w swoim powołaniu – czy to będzie małżeństwo, kapłaństwo, konsekracja czy jeszcze inna forma oddania swojego życia ludziom i Bogu. Po to jesteśmy wspólnotą, by wzajemnie się wspierać w drodze.

Tym razem będąc w Rzymie, po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć pokoje Ignacego Loyoli (dzięki, Dominik!), w których założyciel jezuitów spędził wiele lat swojego życia i gdzie zmarł. Jest zawsze coś niezwykłego w dotykaniu historii, która setki lat później odmieniła moje życie. Z wdzięcznością odwiedziłam więc później również kościół pod jego wezwaniem na Polu Marsowym. Atrakcją turystyczną w tym miejscu są freski wykonane przez włoskiego artystę, również jezuitę, Andrea del Pozzo. Kunszt tych dzieł polega na tym, że w doskonały sposób pokazują iluzję trójwymiarowości. Mamy wrażenie, że namalowane postacie są rzeźbami wychodzącymi ze ścian, a sufit wyższy niż w rzeczywistości. Możemy podziwiać nawet wielką kopułę, której nie ma, ale stojąc w odpowiednim miejscu możemy być święcie przekonani, że jak najbardziej jest i świetnie wygląda. 

Mamy nieskończoną liczbę iluzji, którym codziennie ulegamy. W świecie, w którym sztuczna inteligencja może wykreować doskonałą imitację rzeczywistości, już za chwilę zupełnie nie będziemy potrafili odróżnić prawdy od fałszu. O wiele jednak trudniej jest nam pozbyć się iluzji jakie mamy wobec innych i samych siebie. Czyż to nie one są przyczyną większości naszych kryzysów? Mówimy sobie: „a myśmy się spodziewali!” i tracimy siły do walki o to, co było tak żywe przy wypowiadaniu naszego „tak”. Jezus jest mistrzem uwalniania nas od wszelkich złudzeń. Nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo i przyjemnie, wręcz przeciwnie – prześladowania, krzyż, płacz i łzy. Jednocześnie pośród tego wszystkiego szczęście tak wielkie, że nie można sobie wyobrazić większego – czego świadkami jest te 7 kobiet, które w sobotę ślubowały Mu posłuszeństwo, ubóstwo i czystość.  

W dzisiejszej Ewangelii w rozmowie z żydami Jezus mówi: „Poznacie prawdę i prawda was wyzwoli.” To nie jakiekolwiek złudzenia dadzą nam szczęście, ale tylko szczera prawda – czasem bolesna i ciężka. Jakież to jednak trudne, by sobie na tę prawdę (szczególnie o sobie) pozwolić. Dużo łatwiej jest, podobnie jak żydzi, trwać w przekonaniu, że my już jesteśmy wolni, więc prawda nie jest nam do niczego potrzebna. 

Jak uchronić się przed iluzją? W przypadku fresków, stanąć nieco z boku. Wtedy wyraźnie widać, że to, na co patrzymy to tylko starannie przygotowana pułapka dla mózgu. Zmiana perspektywy pomaga też w przypadku innych złudzeń i właśnie po to jesteśmy wspólnotą, by wzajemnie się z nich wyciągać i urealniać nasze widzenie świata. Tylko ten, kto umie słuchać innych i na sprawy spojrzeć z wielu różnych kątów, zdoła uchwycić prawdę, która z całą pewnością nas uwalnia.

 

p.s. dla zainteresowanych złudzeniami optycznymi, świetny filmik o tym właśnie: https://www.youtube.com/watch?v=dBap_Lp-0oc

 

Doświadczenie Wody Żywej na jałowej pustyni

Samarytanka z dzisiejszej Ewangelii przychodzi do studni w samo południe. To najgorętsza pora dnia i albo trzeba być szaleńcem żeby wtedy udawać się po wodę albo naprawdę bardzo nie chcieć tam nikogo spotkać. Muszę przyznać, że to uczucie nie jest mi obce. Zwykle pojawia się we mnie wtedy, kiedy mam wszystkiego za dużo. Każde niezaplanowane spotkanie mogłoby zburzyć mój misternie ułożony plan, w którym wypełniona jest każda minuta. Spontaniczna rozmowa, która zazwyczaj jest wielką radością, w takich momentach budzi tylko niepokój i zniecierpliwienie. To zły stan. Wczoraj na Teologii Duchowości przytoczone zostało kilka zdań Tomasza Mertona: „Świat, w którym żyjemy, jest jałową ziemią dla nasienia Bożej Prawdy. Nowoczesne miasto (…) jest miejscem, gdzie kochać Boga jest bardzo trudno. Jego dotąd nie można kochać, dopóki się Go nie zna. A nie można Go poznać, skoro nie ma się odrobiny czasu i ciszy na modlitwę, rozmyślanie i poznanie Jego Prawdy. W naszej cywilizacji bardzo trudno o czas i ciszę.” Szczególnie poruszyła mnie ta „odrobina”, bo to znowu o mnie. Ciągła frustracja, że czasu jest za mało, a przecież każdego dnia mamy go dokładnie tyle samo – 24 godziny. 

Jezus mówi do Samarytanki, że nadeszła godzina, w której cześć Bogu oddawać będziemy w Duchu i prawdzie. Na pewno trzeba zacząć od stanięcia w prawdzie, od nazwania tego gdzie jestem bez ubarwiania, może dostrzeżenia, że jestem na środku pustyni miasta z jałową ziemią i nic nie może się w niej zakorzenić. Potem warto sobie uświadomić, że to Boga zupełnie nie ogranicza – On wydobywa wodę ze skały, On rozstępuje Morze Czerwone, On jest Duchem, którego tchnienie wypełnia każdego z nas. Jałowa ziemia to dla niego najmniejsza przeszkoda. Jedyne co może przeszkadzać, to brak otwartości, ale wystarczy tylko nieco z ciekawością uchylić drzwi zranionego serca, by działy się cuda. Samarytanka przez całą rozmowę zdaje się zbywać Jezusa kolejnymi docinkami o czerpaku, niechęci do żydów i miejscach kultu, ale ostatecznie pozwala się dotknąć na tyle, że w ułamku sekundy przechodzi od postawy „nie chcę widzieć nikogo” do „chcę powiedzieć wszystkim”. Taką moc ma serce, które zostało nawodnione przez Dawcę Życia. 

Nie mogę nie mieć dzisiaj przed oczami sceny z The Chosen z końcówki pierwszego sezonu. Radość kobiety przy studni udziela się temu, kto pośród trosk, pośpiechu i trudu tęskni za nadzieją, że Bóg ma moc, by na każdej jałowej ziemi wytrysnęło źródło Żywej Wody. Każdy moment jest dobry, żeby z tego źródła zaczerpnąć i kolejny dzień rozpocząć bardziej z Jezusem. 

W zeszłym tygodniu mimo zabiegania i ciągłych zaległości w zadaniach, zdecydowałam się wziąć udział w krótkich, ale nietypowych rekolekcjach wielkopostnych w Duszpasterstwie Akademickim DĄB. Oprócz sentymentalnego powrotu do starych kątów, ujął mnie pomysł na rekolekcje inspirowane kontemplacją z zastosowaniem zmysłów, proponowaną przez św. Ignacego w Ćwiczeniach Duchowych. Przez dwa dni zaproponowane nam było uczestnictwo na miarę możliwości w wydarzeniach Wielkiego Czwartku i Piątku. Można było poczuć się jak Apostołowie w tych najważniejszych chwilach, kiedy Jezus umywał im nogi, kiedy pili wino na Ostatniej Wieczerzy, czuwali w Ogrójcu i pod krzyżem, doświadczyli lęku podczas sądu czy chłodu złożenia swojego Mistrza do grobu. Wszystko to przy pięknym akompaniamencie pieśni śpiewanych na głosy. Do dziś pracuje we mnie to, w co zaangażowane były wszystkie moje zmysły i co było małymi źródłami życia na pustyni codzienności.  Wielki Post już prawie w połowie. Nadal w deficycie czas i cisza, ale nie brak też radości, nadziei i głębokiego zadziwienia Miłością Stwórcy. La vida. 

Głos z głębi duszy

W tym tygodniu miałam niewątpliwą przyjemność zobaczyć film Głos Dominiki Montean-Pańków, który opowiada historię jezuickich nowicjuszy. To dokument obserwacyjny, pokazujący prawdziwe sceny z życia nowicjatu na przestrzeni całych dwóch lat. Dla mnie to była niesamowita podróż sentymentalna, bo na Tatrzańskiej spędziłam dwa lata życia, więc miejsca i twarze obudziły wiele wspomnień. Swój własny nowicjat też przeżyłam i choć mój pod wieloma względami był inny, to jednak atmosfera poszukiwania, wspólnotowej radości i głębi zintegrowanej ze zwyczajną prostotą, jest doświadczeniem ewidentnie uniwersalnym. Oglądając film byłam pod wrażeniem tego jak uchwyconych zostało wiele drobnych momentów i dialogów, które złożyły się na niesamowicie wiarygodny obraz. Oczywiście za klauzurą w Gdyni byłam zaledwie kilka razy, ale jezuitów w życiu poznałam wielu, więc mogłam z pełnym przekonaniem nie raz na filmie zakrzyknąć w duchu: „zaiste tak tam jest!” Dodatkowo świetny montaż i muzyka. Naprawdę warto zobaczyć.

Po seansie w kinie miałam też okazję zostać na spotkaniu z reżyserką i Głos nabrał dla mnie dodatkowej głębi. Kręcony z natchnienia serca, przeszedł przez wiele zakrętów i „zbiegów okoliczności”, żeby w ogóle powstać, co zawsze jest oznaką działania Ducha Świętego. Poza tym okazał się przekazywać bardzo uniwersalne wartości – jedna z kobiet na widowni przyznała, że mądrość duchowa ukazana na ekranie pokrywa się z tym co słyszy od swojego mistrza Zen. Tymczasem młody chłopak, deklarujący się jako agnostyk i antyklerykał, stwierdził, że po obejrzeniu filmu mógłby rozważyć pomysł zostania księdzem (!). Nie wiem czy, mimo wszystko niszowe, dzieło będzie miało wpływ na powołania do jezuitów, ale, jak reżyserka sama przyznała, powstał on nawet bardziej dla niewierzących, by mogli odkryć coś dla siebie w szalonej decyzji kilkunastu chłopaków o oddaniu wszystkiego dla Chrystusa.  

Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o Piotrze Szymańskim, kończącym już swoją misję magistra nowicjatu, którego po tym filmie jestem tylko jeszcze większą fanką. Nie jedna mocna kwestia wypowiedziana do nowicjuszy została mi w sercu. Przede wszystkim jednak przypomniałam sobie pewne wydarzenie sprzed 6 lat, kiedy pracowałam w gimnazjum w Gdyni i organizowałam rekolekcje wielkopostne. Tuż przed przedsięwzięciem dla całej szkoły wykruszyła mi się ekipa, którą zaprosiłam i miałam 3 tygodnie, żeby skompletować nową. Przyjechało wtedy kilka zaprzyjaźnionych osób z Poznania i trochę szalonych znajomych z Trójmiasta, ale najważniejszym puzlem w tej układance okazał się właśnie Piotr, który powiedział: „Ewa, pomożemy!” i nie tylko sam przyszedł, żeby wygłosić Słowo, odprawić Mszę i spowiadać, ale też dał mi chłopaków do pomocy (z którymi notabene teraz studiuję grekę 😁). Uzbierał się wtedy wspanialszy Dream Team, którego wcześniej nie mogłabym sobie nawet wymarzyć, a rekolekcje były niesamowitym sukcesem. Kiedy Piotr rozpoczynał na sali gimnastycznej pełnej rozbrykanej młodzieży w najgorszym możliwym wieku, mówiąc swoje własne świadectwo nawrócenia, zapadła taka cisza, że słychać byłoby spadającą szpilkę. Nigdy nie zapomnę tego wrażenia, była w tym moc z prawdziwego Ducha. Teraz wiele osób doświadczy tej mocy na dużym ekranie i za to chwała Panu!        

Dwunastu

Bardzo lubię dzisiejszą Ewangelię, z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że pokazuje nam nieco ludzkiego oblicza tych, którzy szli za Jezusem – były zelota i celnik, synowie gromu, Judasz, który zdradził i Piotr, który się zaparł. Daje to szansę na pomyślenie, że może i ja z moimi słabościami mogę postawić siebie wśród tych, których Jezus „sam chciał” i powołał. Drugie, to fakt, że Jezus wybiera sobie Apostołów, a nie na odwrót, co wcale nie było wtedy oczywistością. Zwykle to uczniowie wybierali sobie nauczyciela, a ludzie wybierali sobie bogów, którym chcieli oddawać cześć. Z Bogiem Jahwe od zawsze było inaczej – „to nie myśmy Go wybrali, to On wybrał nas”. Jest jakaś niesamowita moc w tym, że nasza wiara jest odpowiedzią na zaproszenie Tego, który nas stworzył. To od Niego pochodzi nasze powołanie, więc i On ma zamysł co dalej z nami zrobić.

Jeszcze innym powodem, dla którego ta Ewangelia od jakiegoś czasu jest mi bliska,  to fakt, że nie wszyscy do tej zacnej dwunastki się załapali. Jednym z nich był Maciej. Wiemy z lektury Dziejów Apostolskich, że był z Jezusem od początku, a jednak wtedy nie został wymieniony wśród wybranych. Wiemy też jednak, że później miał niesamowicie ważne zadanie do wykonania, bo zastąpił Judasza i ramię w ramię z Apostołami głosił Dobrą Nowinę po Zmartwychwstaniu. Drogi nasze są tak różne i tak niezbadane, że jedyne co pozostaje, to zaufać Bogu i Jego planowi. Może się okazać, że to, co dzisiaj wydaje się zupełnie na opak wobec idealnej realizacji Jezusowej misji, z jakichś powodów właśnie się w nią wpisuje. Jak mawiał Jalics – „wszystko co jest, może być”.

Do tych trzech powodów, niedawno doszedł czwarty. Drugi odcinek trzeciego sezonu The Chosen pokazuje scenę powołania Apostołów jako moment, w którym wybranych dwunastu czuje się zaskoczonymi, niegodnymi i przerażonymi swoim nowym posłaniem. Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to brzmi to bardzo wiarygodnie – dopiero zaczęli iść za Jezusem, a już mają uzdrawiać, wyrzucać złe duchy, głosić to, czego sami nie zdążyli przeżyć. Aż chciałoby się krzyczeć: „za wcześnie!”. A jednak to Bóg zna czasy i miejsca. To On wie kiedy jesteśmy gotowi i to On zadba o potrzebną łaskę. 

Trochę więcej znajdziecie w naszym komentarzu 🙂

O władzy papieży, królowych i artystów

O śmierci Benedykta XVI dowiedziałam się przemierzając w deszczu ulice Londynu, gdzieś między opowieściami o królewskiej rodzinie a zmianą warty konnej straży. Nie była to szokująca wiadomość. Papież senior miał już przecież swoje lata i z pewnością zasłużył na kolejny etap swojego życia – ten wypełniony miłością, bez bólu, wieczny. A jednak w jakiś sposób się nie spodziewałam, śmierć zawsze zaskakuje. Nie będziemy mieć 3 papieży 😉

Słuchając o tym jak wielkim wydarzeniem był w Londynie pogrzeb królowej i jak bardzo Brytyjczycy zaangażowani są w życie królewskiej rodziny, zaczęłam zastanawiać się nad znaczeniem władzy jako takiej. Nie sposób nie pomyśleć, że przedwczoraj też odszedł władca. Papież Benedykt XVI pozostawił po sobie wspomnienie serca otwartego, pokornego i zanurzonego w Ewangelii. To był wielki teolog, głoszący bliskość Osobowego Boga. Miał też jednak władzę bardzo przyziemną i pewnie moglibyśmy się sprzeczać czy zawsze używał jej w najwłaściwszy sposób. Jednocześnie znaleźlibyśmy tysiące świadectw tego, że swoim życiem prowadził ludzi do świętości i to jest kluczowe.   

Do całej tej układanki władzy dochodzi jeszcze jeden kawałek. Bardzo ciemny, jakby zupełnie nie pasujący do reszty obrazka – historia Marko Rupnika SJ. Kilka dni temu na lotnisku w Warszawie czytałam artykuł Moniki Białkowskiej i włos jeżył mi się na głowie z każdym zdaniem coraz bardziej. Jakim sposobem człowiek tak zdegenerowany, z absolutnie obrazoburczą teologią, mógł być zapraszany na rekolekcje i promowany na całym świecie? Nie mieści mi się to w głowie, ale jedyne słowo, które mi się nasuwa to „władza”. Bardzo źle użyta, niszcząca, brutalna. Wielu zależało na tym, by prawda nie wyszła na jaw i musiały to być bardzo przykre motywacje. Dzisiaj, patrząc na mozaiki, które do tej pory naprawdę mi się podobały, widzieć będę niestety pomnik pychy, przemocy i obojętności. Przypomnienie tego, że żyjemy w grzesznym świecie. Najgorszym nie są jednak błędy tego jednego człowieka, ale cała struktura zła, z jaką mamy do czynienia (którą zresztą św. Ignacy doskonale pokazuje w I Tygodniu Ćwiczeń Duchowych).

Władza potrafi niesamowicie zmieniać ludzi. Powstały na ten temat setki powieści, ale jest to też naszym codziennym doświadczeniem. I nie chodzi tylko o tę na najwyższym stopniu hierarchii. Każdy z nas ma na tym świecie jakiś autorytet. Jedni o zasięgu światowym – jak papieże, królowie i znani artyście. Inni tylko lokalnie, wobec najbliższych, w kontekście rodziny, pracy, parafii, wspólnoty. Mamy wpływ na tych, którzy są obok i może to być wpływ bardzo różny: możemy prowadzić do dobrego, ale możemy też sprowadzać innych na złą drogę – świadomie lub nie. To olbrzymia odpowiedzialność, z której często nie zdajemy sobie sprawy, a z której niechybnie będziemy sądzeni. Życzę nam wszystkim w tym nowym roku, byśmy byli dla innych inspiracją, światłem i źródłem nadziei. Taka władza została dana nam wszystkim i obyśmy jak najczęściej robili z niej użytek.   

Święta, święta i… oktawa!

Nie macie czasem wrażenia, że dajemy się wciągnąć w filozofię życiową, w której dużo ważniejsze jest przygotowanie, niż to, na co tak naprawdę czekamy? W przypadku Bożego Narodzenia widać to chyba najdobitniej, bo nie dość, że przed świętami jesteśmy zalewani kolędowo-prezentową mieszanką, to jeszcze główne świętowanie przypada nam w Polsce na Wigilię, czyli jednak coś „przed”. Duchowo też dużo więcej energii wkładamy często w Adwent i Wielki Post niż Boże Narodzenie i Wielkanoc. Potem już nie mamy siły na świętowanie i z przerażającą nagłością wracamy do szarej codzienności. Święta, święta i…

Opanowaliśmy do perfekcji uciekanie od tego co naprawdę ważne. Nieustannie myślimy o tym co przed nami, żeby tylko nie być tu i teraz, nie spotkać się z rzeczywistością, nie spojrzeć Bogu prosto w oczy. Dlatego tak cenne są spotkania z bliskimi, podczas których czas inaczej płynie, kiedy zapominamy o planowaniu, układaniu, odhaczaniu zadań. Jesteśmy cali w danej chwili, ciekawi drugiego człowieka, skupieni tylko na nim. Tym jest też prawdziwa modlitwa: zatopieniem się w obecność… Nie wiem jak Wy, ale ja niezwykle rzadko mam okazję doświadczyć takiego wewnętrznego pokoju. Potrzeba na to przestrzeni, która najpełniej otwiera się na rekolekcjach w milczeniu, ale jestem przekonana, że trzeba o nią zawalczyć też w codzienności.

Kościół w taki sposób rozplanował rok liturgiczny, żeby święta nie mijały błyskiem, ale żeby był czas na kontemplację. Przez 8 dni rozważamy dokładnie tę samą tajemnicę i zatrzymujemy się, pozwalając sobie na pełne zdumienie nad tym, że Bóg zechciał stać się człowiekiem. I nic temu nie przeszkadza męczeństwo Szczepana i bieg do pustego grobu po zmartwychwstaniu… Tajemnica Bożego Wcielenia to nie tylko żłóbek i stajenka, ale wszystko, co wpisuje się w plan zbawienia.

Jeśli właśnie uświadomiliście sobie, że Boże Narodzenie przeminęło nie wiadomo kiedy, mam dla Was dobrą nowinę – jeszcze nie jest za późno, żeby się zatrzymać i zadziwić. Życzę Wam i sobie na te najbliższe dni i cały nadchodzący rok, jak najwięcej spotkań z Bogiem i człowiekiem, w których czas stanie w miejscu i przeniknie nas promień nieskończoności, prawdziwa obecność pośród codziennego pędu świata.

Bóg w codzienności i od święta

Słyszałam ostatnio na kazaniu trafne obrazowe porównanie – światła świecy i fajerwerków. Nasza duchowość często sprowadza się do szukania efektownych doznań, płomiennych kazań, wzruszających rekolekcji, które mogą rozświetlić coś z wielką mocą, ale wypalają się równie szybko. Światło świecy nie robi takiego wrażenia, ale oświetla naszą drogę stabilnie i trwale. To codzienna choćby krótka modlitwa, sakramenty, Eucharystia, czytanie Słowa… Bóg wsącza się powoli w nasze życie i zaczyna je przenikać, choćbyśmy tego nie zauważali. Wtedy każda chwila może stać się momentem osobistego spotkania z Tajemnicą i zaczynamy dostrzegać wszechobecne oznaki miłości, które kieruje do nas Stwórca. Te małe płomyczki płoną raz mocniej, raz słabiej, ale nie dopuszczają do tego, by w naszym sercu zagościła całkowita ciemność. 

W pierwszym odcinku 3 sezonu The Chosen widzimy Jana Chrzciciela w ciemnym więzieniu. Mimo zewnętrznie trudnych warunków, możemy obserwować jego serce pełne Bożego światła, dla którego kraty nic nie znaczą. On nie tylko umie czytać znaki, ale też umie odnajdywać Boga w każdym położeniu, a to potrafi tylko ten, kto ma z Nim bezpośrednią relację. Jan w więzieniu rozmawia z Andrzejem  i mówi mu: „W tym, co Jezus powiedział tysiącom ludzi, było coś bezpośrednio dla Ciebie”. To jest niezwykła prawda o Słowie, które nie tylko mówi co innego do każdego z nas, ale też nam samym potrafi pokazywać bardzo różne prawdy w zależności od naszej życiowej sytuacji i stanu ducha. Bóg prowadzi nas drogą, która jest całkowicie indywidualna, niepodobna do żadnej innej. 

Zaczynamy dziś bezpośredni czas przygotowania do Bożego Narodzenia. Zgłębiać będziemy tajemnicę planu zbawienia, który nie zaczął się w momencie urodzenia Jezusa, zwiastowania Maryi ani nawet powołania Abrahama. Ten plan wykonuje się konsekwentnie od samego początku, kiedy Bóg stwarzając świat i człowieka, obiecał, że nigdy go nie opuści. Nasza mała droga nie jest oderwana od tego planu, ale jest jego niezbędną częścią. Skoro pojawiliśmy się na tym świecie, to znaczy, że mamy w tym planie swój znaczący udział – Bóg nie stworza nic co byłoby bez znaczenia! Pozwólmy Mu przenikać nasze życie nie tylko od święta, ale właśnie szczególnie w szarej, z pozoru nie efektownej, rzeczywistości.

 

« Older posts Newer posts »

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑