Blog Ewy Bartosiewicz

Autor: Ewa Bartosiewicz (Page 1 of 10)

Ogień, Maryja, Zofia i Notre-Dame

Dokładnie 245 lat temu, we francuskim miasteczku Joigny, przyszła na świat Magdalena Zofia Barat. Jak sama potem mówiła, zrodził ją ogień. Wynikało to z tego, że jej matka urodziła ją przedwcześnie ze względu na pożar jaki wybuchł w ich domu, ale też dlatego, że jej życiu duchowemu towarzyszył ogień miłości Serca Jezusa i płomienna gorliwość, by tą miłością się dzielić z innymi. Wydaje się więc bardzo znamienne, że to właśnie jej relikwie zostały kilka dni temu umieszczone w ołtarzu katedry Notre Dame, heroicznie odbudowanej po tragicznym pożarze. Wraz z czterema innymi świętymi, związanymi z Paryżem, będzie teraz nowym znakiem obecności Boga pośród swojego ludu we Francji, w Europie i na całym świecie. Podczas Liturgii z okazji otwarcia katedry wiele mowy było o nadziei – św. Magdalena Zofia wydaje się być dobrą patronką nadziei na nowy powiew Ducha, bo sama zmagała się z odrodzeniem swojego kraju ze zgliszczy po rewolucji francuskiej. Choć wiele osób traktuje katedrę jedynie jako dobro państwowe i w jej odbudowie upatruje jedynie potęgę narodu wobec sił natury, to patrząc oczami serca, trudno nie dotrzec Bożej opatrzności przeprowadzających nas przez mniejsze i większe pożary w naszym życiu. 

Tymczasem jesteśmy w połowie Adwentu, który ma rozpalić w nas tęsknotę za wiecznością, ale tez przypomnieć, że Jezus przyszedł na świat, by dzielić z nami naszą codzienność. Podobnie jak my, miał swoją rodzinę, przyjaciół, radości i plany, ale też trudy, biedę i odrzucenie. W sposób szczególny przypominamy sobie też, że to wszystko nie wydarzyłoby się bez udziału Maryi. Z tej okazji obejrzałam najnowszą produkcję netflixową „Maryja”. Wiele z moich refleksji pokrywa się z tym, co mówi o. Piotr, więc odsyłam do jego recenzji, ale kilka słów mogę dorzucić. W moim odczuciu, w filmie pojawia się dużo ognia, ale niestety mało światła. Święta rodzina wyłaniająca się na koniu z płonącego domu jest jedną z najgorszych scen tej produkcji, a sala pełna świec podczas zwiastowania wprowadza raczej niepokój zamiast oddawać klimat obecności Bożej. Światła nie wnosi też postać samego archanioła Gabriela, który ma twarz raczej demoniczną niż boską. Jest oczywiście też w filmie kilka dobrych momentów i kilka bardzo dobrych tekstów, ale nic nie poruszyło mnie na tyle, by zostać ze mną na dłużej. Tego powiedzieć nie mogę o moim ukochanym serialu, którego każdy odcinek niesie ze sobą nieskończenie wiele natchnień choćbym go oglądała po 10 razy. Dlatego całym sercem i bez zawachania polecam odcinek świąteczny The Chosen, który z pewnością będzie inspiracją 🙂

Niech ogień Ducha Świętego płonie w naszej codzienności i rozświetla wszelkie ciemności swoim przedziwnym światłem! 🔥       

Pytania bez odpowiedzi

Po ośmiu latach „Milczenie” nadal pozostawiło mnie w ciszy – głebokiej, przejmującej, przeszywającej na wskroś, pełnej pytań, na które próba udzielenia odpowiedzi prowadzi niechybnie do pychy. Scorsese po mistrzowsku pokazuje jak szczytne ideały i zapał misyjny roztrzaskują się o skaliste brzegi Japonii, topiąc przy tym kolejnych męczenników. Milczenie przerywa Mokichi wyśpiewujący na krzyżu z czułością psalm 130, z twarzą pełną pokoju i radości, tak bardzo kontrastującą z twarzą Rodriguesa pod koniec życia, która zionie smutkiem i pustką. Czy w ich oczach zawarta jest prawda?

Pewne decyzje w życiu jest nam bardzo trudno rozeznać. Brakuje nam danych, jesteśmy przywiązani do pewnej wizji świata, mamy zbyt mało wolności i zbyt duże ego. Prędzej czy póżniej jednak zazwyczaj jesteśmy w stanie zobaczyć czy nasz wybór był słuszny – po owocach poznajemy co było okazją, a co pokusą. Bywają jednak takie decyzje, które do końca pozostają zagadką. Nawet z perspektywy czasu nie umiemy ocenić czy postąpiliśmy właściwie, bo wobec złożoności świata zmuszeni jesteśmy pochylić głowy i przyznać, że nie wiemy jakie są owoce. Wtedy jedyne co możemy zrobić, to zaufać sobie, swojemu sumieniu, Bogu działającemu w nas, i uczciwie powiedzieć sobie: „zrobiłem co mogłem”. 

Wobec Dylematów przez duże D, bledną codzienne wojenki i nieporozumienia, plany i nadzieje, niekończące się todo listy… Dziś w ostatni dzień roku liturgicznego zadaję sobie dwa pytania: czy Chrystus jest dla mnie wszystkim? A jeśli jest, to co to dla mnie oznacza w tym konkretnym kontekście, w którym się znajduję i pośród tych ludzi, których Bóg mi dał? Wierność tu i teraz. Ostatecznie to się liczy.

 

Doświadczyć Słowa

Doświadczenie jest absolutnie nieodłącznym elementem wiary. Jeśli nie spotkamy na naszej drodze żywego Boga, to choćbyśmy nie wiadomo ile o Nim wiedzieli, nie uwierzymy. Nielicznym dana jest niezaprzeczalna łaska oglądania mocy Bożej, jak choćby Pawłowi w drodze do Damaszku (Dz 9,1-19), ale większość z nas przecież nie jest łaski pozbawiona. W sposób może bardziej subtelny, ale jednak tak samo realny i żywy, Jezus chce przychodzić do każdego z nas. Nieocenioną pomocą w tym spotkaniu, którym jest modlitwa, mogą być różne znane nam narzędzia. Tym, przez które Bóg przemówił do mnie osobiście, była kontemplacja ewangeliczna, którą w swoich Ćwiczeniach Duchowych zawarł św. Ignacy Loyola. Jej celem jest użycie wyobraźni, by doświadczyć danej sceny, jak byśmy w niej byli – słuchanie co mówią osoby, rozmawianie z nimi, uczestniczenie w wydarzeniach. Nie mniej ważne jest znalezienie odpowiedniej przestrzeni ciszy, który usłyszeć głos Boga głęboko w nas, który jest zazwyczaj zagłuszany przez wiele codziennych spraw. Dzisiaj natomiast powstają nowe drogi do doświadczenia, które wykorzystują rozwój technologii i to bardzo mnie cieszy!     

Niedawno miałam okazję wybrać się do miejsca, które na moim todo list czekało już od kilku lat. Nieopodal Starego Rynku w Poznaniu, zaraz za ryneczkiem warzywnym, gdzie ongiś robiłam zakupy na obiad, znajduje się niepozorny przeszklony lokal z napisem „Miejsce Słowa”. Najpierw trafia się do sali, w której jest czas i przestrzeń na spokojną medytację fragmentów Ewangelii dotyczących Ostatniej Wieczerzy, a potem z pomocą Wirtualnej Rzeczywistości można przenieść się w przeszłość o 2000 lat i zasiąść razem z Apostołami przy stole. To nie tylko okazja, żeby przy pomocy wielu zmysłów zobaczyć i usłyszeć to, co mogło się wydarzyć podczas najważniejszej kolacji w historii, ale przede wszystkim to możliwość jeszcze większego zanurzenia się w Słowie od Boga i poczucia własnych emocji w zderzeniu z tym Słowem. Tu ludzka myśl techniczna spotyka się z transcendencją. Ta mieszanka może Was zaskoczyć!

O Miejscu Słowa możecie poczytać więcej na ich stronie. Zapraszają do odwiedzenia ich w Poznaniu lub zaproszenia na pokaz wyjazdowy. W przygotowaniu jest też kolejny film, więc jeśli już znacie to doświadczenie, to wkrótce będzie okazja spotkania z nowym Słowem. Ewangelizacja wkroczyła w XXI wiek. Korzystajcie!

p.s. Ostatnią Wieczerzę już w kwietniu zobaczymy w jeszcze jednej niesamowitej odsłonie. Wyszedł świeżutki trailer 🙂 

Świat pełen kontrastów

W czwartek byłam z moją klasą na wycieczce do Auschwitz-Birkenau. Trudno żeby nie był to wyjazd przygnębiający i trudny, ale z drugiej strony bardzo się cieszę, że udało się tam zabrać młodych ludzi, którzy już niedługo będą kształtować naszą rzeczywistość. Oświęcim jest jednym z tych miejsc, które każdy powinien odwiedzić, by choć trochę spróbować sobie wyobrazić do jak wielkiego okrucieństwa zdolny jest człowiek. 

Po raz pierwszy Auschwitz odwiedziłam dokładnie 10 lat temu w bardzo międzynarodowym towarzystwie sióstr przybyłych ze wszystkich kontynentów. Wtedy niesamowicie poruszona byłam przede wszystkim  reakcją siostry z Niemiec, dla której oglądanie tego, co niegdyś dokonali jej rodacy, było doświadczeniem tak trudnym, że w pewnym momencie musiała przerwać zwiedzanie i usiadła na schodach, płacząc. Tym razem poruszyła mnie nadzieja i determinacja tych, którzy w obozie walczyli o przetrwanie, a szczególnie historia o tym, że w pewnym momencie pozowlono więźniom otrzymywać paczki z zewnątrz. Oczywiście z ich zawartości tylko jakaś niewielka część naprawdę trafiała do więźnia, ale sam fakt, że paczka przyszła i ktoś czekał na nich poza obozem, sprawiała, że gotów był przetrwać kolejne dni nieludzkiego życia. Czy ja bym miała w sobie tyle nadziei?

Będąc w takich miejscach siłą rzeczy pojawia się pytanie odwieczne: gdzie był wtedy Bóg? Odpowiedź na nie w mojej głowie jest zaskakująco jasna – z łatwością dostrzegam na czarno-białych zdjęciach twarz prześladowanego Chrystusa i najbardziej brutalną konsekwencję radykalnej wolności, którą otrzymaliśmy od Stwórcy. Ale ten koszmar nie zakończył się 80 lat temu, tylko przecież wciąż rozgrywa się na bardzo różnych płaszczyznach i, choć może mniej ostentacyjnie, nadal zło się panoszy. Pytanie właściwsze od tego: „gdzie jest Bóg”, wydaje się być to: „gdzie ja jestem?” Nie odnajduję siebie ani pośród ofiar ani pośród oprawców, ale nie mogę powiedzieć, że nie ma mnie wśród milczącego świata, który swoją biernością daje przyzwolenie na przemoc… Wróciłam z Auschwitz poruszona do głębi.

Kolejnego wieczoru po powrocie z wycieczki mój krajobraz zmienił się drastycznie. Siedziałam na przepięknie zaaranżowanej sali koncertowej w Pałacu Kultury na koncercie kwartetu smyczkowego. Dźwięki roznosiły się po sali z tak doskonałą harmonią, że była to uczta pod każdym względem. Słuchając koncertu nie mogłam ze swojej głowy pozbyć się obrazów obozowych baraków i cynicznego napisu „Arbeit macht frei”. Oczami wyobraźni widziałam ludzi w skrajnym wycieńczeniu, podczas morderczej pracy, bitych, wyszydzanych, wykorzystywanych do okrutnych eksperymentów, a w tym samym czasie do moich uszu dochodziły anielskie dźwięki smyczków, grających kolejne wielkie przeboje Coldplay. Piekło i Niebo spotkały się we mnie z tak wielką mocą, że zastanawiałam się jakim cudem byłam w stanie to w sobie pomieścić. Jednocześnie czułam przejmujące współczucie i zachwyt, rozpacz i nadzieję, złość i pokój, ale chyba przede wszystkim zadziwienie. Jak to możliwe, że świat jest tak pełen kontrastów? A zaraz potem znowu rachunek sumienia. W Oświęcimu w trakcie drugiej wolny światowej zginęło tyle samo ludzi ile obecnie w ciągu roku na całym świecie pada ofiarą handlu ludźmi i znajduje się w jakiejś formie niewoli. Czy ja, siedząc dzisiaj w moim wygodnym fotelu, popijając herbatkę, na pewno robię wszystko co mogę, żeby piekło na ziemi się kurczyło?  

Znaki nadziei

Kto śledzi w social mediach o. Grzegorza Kramera, ten z pewnością wie, że we Wrocławiu jakiś już czas temu stanął krasnal o imieniu Nadziejnik, który w swoich rękach dzierżył napis z przesłaniem „Bóg jest dobry”. W ostatnich dniach krasnal ten miał szczególne zadanie, bo informował też o zbiórce dla poszkodowanych w powodzi mieszkańców Kłodzka (pomożecie??). Dzisiaj rano nadeszła wiadomość, że krasnal został ukradziony… Ostatecznie dosyć szybko się znalazł, ale jednak fakt ten wstrząsnął na chwilę światem i zostawił nas z pytaniami: jak można było ukraść Nadziejnika? Czy to zwiastuje upadek nadziei? Myślę, że wręcz przeciwnie, może przypomniał nam, że „lepiej się uciec do Pana, niż pokładać ufność w człowieku. Lepiej się uciec do Pana, niżeli zaufać książętom” (Ps 118,8-9) Lepiej się uciec do Pana, niż pokładać ufność w krasnalach… On jest bowiem tylko symbolem, który wskazuje przecież na coś dużo większego, na działanie Dobrego Boga w świecie.

Zawsze kiedy dotykają nas tragedie, a w szczególności klęski naturalne, pojawiają się równie naturalne pytania: dlaczego Bóg pozawala, by niewinni ludzie tracili dobytek swojego życia? Odpowiedź nie może być prosta i banalna, ale warto zwrócić uwagę na kilka spraw. Po pierwsze – czy rzeczywiście klęski są aż tak bardzo naturalne? A może przez setki lat niszcząc środowisko, ekspoatując przyrodę, regulując rzeki… przyłożyliśmy jednak kolektywną rękę do powodzi, huraganów i pożarów? I żeby mnie przypadkiem nikt źle nie zrozumiał, to nie kara za lata grzechów ekologicznych (a już tym bardziej za inne wybory – zawsze szeroko otwieram oczy na takie interpretacje!), ale zwyczajna konsekwencja naszych działań. Po drugie – czy Bóg naprawdę patrzy na to bezczynnie i, mogąc coś zrobić, nie robi nic? Ja widzę Go co najmniej w dwóch miejscach. Widzę Go cierpiącego z tymi, którzy dzisiaj cierpią, bo taka jest natura naszego Boga. Nie ma dla Niego sytuacji, w której nie byłby przy nas. Widzę Go też w tych, którzy swoje serce, czas i pieniądze przeznaczają teraz na pomoc poszkodowanym, bo to On jest w nas sprawdzą chcenia i dobrej woli. 

Obejrzałam wczoraj wywiad z Kasią Nosowską i Błażejem Królem, w którym Kasia wspomina 1997 rok i piosenkę „Moja i Twoja nadzieja”. W mojej głowie zawsze to będzie piosenka dla powodzian. Można było wtedy kupić płytę z tym singlem i wesprzeć akcje ratunkowe na południu polski. Mam wrażenie, podobnie jak Karol w tym wywiadzie, że wtedy byliśmy jako naród dużo bardziej zjednoczeni, że nie było tylu podziałów… ale może to tylko wspomnienie nastoletnich czasów kiedy wszystko było nieco prostsze? W każdym razie cieszę się, że artyści znowu razem nagrywają w słusznej sprawie, bo sztuka jest tym, co nadzieję podsyca i pomnaża. 

Trzymajcie się tam wszyscy na zalanych terenach! Niech Boża nadzieja na powrót normalności nie opuszcza Was nawet na chwilę, a wokół Was niech się znajdują ci, którzy pomogą Wam przez to przejść. 

 

 

 

Chwilo, nie trwaj!

Jak się pracuje w szkole, to się kocha wakacje. Bez wakacji nie da się przetrwać. Z drugiej strony dobrze, że kiedyś się kończą, bo gdyby miały trwać wiecznie, to byśmy byli wykończeni ciągłym odpoczywaniem. Potrzebujemy szaleństwa, podróży, leniuchowania i bezczynności, ale potrzebujemy też rutyny, zwyczajności, solidnej pracy i zaangażowania. Idealnie jeśli umiemy znaleźć balans między jednym a drugim i jeśli potrafimy być tu i teraz w tym, co jest nam dane w konkretnym momencie. W tym roku miałam ogromne szczęście cały miesiąc spędzić na rekolekcjach w milczeniu. To był niezwykły czas uważności i spotykania się na poziomie głębi z Bogiem i samym sobą, którego nie da się osiągnąć wśród codziennego zabiegania, ale przecież nie można cały czas być na rekolekcjach i właśnie po to one są, by ich owoce było widać w życiu. Dobrze więc mi być tu gdzie teraz mam być – u progu nowego roku szkolnego.  

W wakacje po raz kolejny udało mi się też poprowadzić rekolekcje fotograficzne, które są moją wielką radością. Jeśli chcecie coś więcej o nich poczytać, to niedawno ukazał się o nich artykuł na jezuici.pl. Wśród różnych zaleceń, które otrzymują na nich rekolektanci, jest sugestia, by nie próbować aparatem „uchwycić chwili”. Kiedy na rekolekcjach pojawia się coś, co sprawia, że boimy się stracić odpowiedni moment, to zwykle jest to zaproszenie do tego, żeby w nim trwać, a nie go uwieczniać. W czasach kiedy każdy ma aparat fotograficzny w kieszeni, pewnie warto tę zasadę zastosować też w codziennieści. Ostatecznie możemy przecież dojść do wniosku, że każda chwila jest wyjątkowa, jeśli odpowiednio do niej podejdziemy. W każdej warto być na sto procent, nie będąc jednocześnie myślami gdzieś indziej. niby proste, a jakże trudne do wykonania.

Rozpoczynając nowy rok szkolny, nie mogę nie myśleć o tym, że to już ostatni rok z moją wychowawczą klasą. Co chwilę będziemy przeżywać coś „po raz ostatni” i może wiele razy będzie mi żal, że to się nie powtórzy (im pewnie mniej będzie żal ;)), a jednak przecież taka kolej rzeczy i przecież dobrze, że już zaraz wyruszą w daleki świat, by spełniać swoje marzenia. „Wszystko ma swój czas”, cytując Koheleta. Oby to był dobry rok, który złożony z tych małych ostatnich momentów stworzy, układankę, która będzie wsparciem na szerokich wodach w przyszłości.  

Chwila nie jest po to by trwać, ale po to, by bystro mknąć ku kolejnej, która przynosi swoje radości, trudności i wyzwania. Paradoksalnie, im mniej będziemy próbowali ją zatrzymać, tym pełniej ją przeżyjemy. Chyba na tym polega pełnia życia.

Nie zasnęłam na trawniku

Koniec roku, jak zawsze, jest czasem, w którym ocieram się o szaleństwo. Sesja na studiach, milion papierów w szkole, przygotowania do zakończenia, wycieczki, a to wszystko już na oparach sił. Pisanie bloga jakoś się nie łapało do spraw ważnych i pilnych. Miałam poczucie balansowania między „zdążę” a „nie zdążę”, ale ostatecznie bez utraty kontroli nad rzeczywistością. Pamiętam jednak wiele momentów mojego życia kiedy goniące mnie deadliny (często takie, które sama sobie narzuciłam), sprawiały, że traciłam z oczu to, co najważniejsze. Dobrze więc rozumiem o czym w tej piosence śpiewa Kwiat Jabłoni:

Zasnęłam na trawnikuChciałam tylko na sekundęTo nie miała być godzina ani dwiе
Zasnęłam na trawnikuTrzysta rzeczy do zrobieniaPrzeciеż świat się nie zmienia kiedy śpię

Zasypianie w każdych możliwych warunkach, nawet bez specjalnego zmęczenia, jest raczej moją mocną stroną, ale pamiętam też takie momenty kiedy te 300 rzeczy do zrobienia odbierały mi na tyle siły, że nie byłam w stanie funkcjonować. Choć dzisiaj nadal robię dużo, to nauczyłam się bardziej dbać o swój work-life balance i przede wszystkim inwestować w spotkania i relacje ponad zadaniami do zrobienia. Kluczowy jednak wydaje się tu ostatni werset. Czy rzeczywiście świat się nie zmienia kiedy śpię? Czy wszystko jest na mojej głowie i nie mogę ani na chwili wypuścić niczego z rąk? Czy bez mojego udziału Bóg nie może działać? A przecież: „Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarnko w kłosie. A gdy stan zboża na to pozwala, zaraz zapuszcza się sierp, bo pora już na żniwo” (Mk 4,26-29) I to jest jedna bardzo ważna prawda – moje działanie to tylko kropla w morzu wszechświata i czasem nie ma znaczenia jak dużo zrobię, ale raczej to czy będę w pełni obecna tu i teraz. Za kilka dni wybieram się na swoje rekolekcje, które w tym roku będą trwały aż miesiąc. Wyłączę telefon, nie będę kontaktować się z nikim poza Duchem Świętym i kierownikiem duchowym, a już tym bardziej nie będę działać i załatwiać żadnych spraw. I wiecie co? Świat się dalej będzie kręcił, rozwijał i fantastycznie działał beze mnie 😉

Drugim, o czym warto pamiętać, to fakt, że nie koniecznie wszystko musi być zrobione. Ostatnio odkrywam, że bycie Marią, a nie Martą, polega częściowo na tym, żeby przyjąć z pokorą, że nie wszystko zdążę. I tak też jest ok. Nawet jak nie wszyscy będą z tego zadowoleni, a w szczególności ja sama. Od dłuższego czasu priorytetem są dla mnie spokojne poranki, kiedy mam czas dla Jezusa i spotkania z ludźmi, które dają mi życie. Mając takie źródła do czerpania, można działać nawet na wysokich obrotach. 
Jest już późny wieczór
Wiem, że mam nieodebrane, no przepraszam cięJa miałam słodki senŻe nie ma mnie tu wcaleŻe jestem niebem i trawnikiem i tym drzewemNo wybacz proszę, że
Zasnęłam na trawniku
Druga połowa tej piosenki budzi we mnie wspomnienia najtrudniejszych czasów, kiedy lista zadań była tak długa i czas tak ściśle zaplanowany, że modliłam się by nigdzie nikogo po drodze nie spotkać, żeby przypadkiem nie stracić cennych minut, bo oznaczało to zwykle straty nie do odrobienia. To stan, w którym rzeczywiście miałam ochotę zniknąć – stać się niebem, trawnikiem i drzewem, żeby już nikt ode mnie nic nie chciał. To jest bardzo niebezpieczny stan, w którym powinny zapalić się wszystkie czerwone lampki, bo zwykle nie jest oznaką heroicznego działania dla innych, ale pychy, która każe wszystko brać na swoje barki. 
 
W ostatnich miesiącach było intensywnie, nie przeczę. Na pewno się nie nudziałam. Podsumowując jednak ten kończący się rok, muszę przyznać, że nie zasnęłam na trawniku. I bardzo mnie to cieszy 🙂 

Zwyczajny świt

Trwamy jeszcze w okresie wielkanocnym, a zmartwychwstanie nieodłącznie kojarzy się ze świtem. To właśnie o poranku pierwszego dnia tygodnia kobiety, a wśród nich na pewno Maria Magdalena, poszły zaopatrzone w wonności, by dopełnić czynności pogrzebowych Jezusa. Nie spodziewały się niczego spektakularnego, a jednak były pierwszymi świadkami najważniejszego wydarzenia w historii świata. Czemu poszły tak wcześnie? Przecież szły do umarłego… a jednak była w nich jakaś pozytywna niecierpliwość, która nie pozwalała im czekać.

Minęło już ponad pół roku od kiedy, zainspirowana najpierw napotkanym przypadkowo fimikiem od Przeciętnego Człowieka, a potem jeszcze utwierdzona w swojej decyzji przez Adama Szustaka, zaczęłam wstawać codziennie o 5:00 rano. Z początku wydawało się to szaleństwem, ale z czasem okazało się być prawdziwym luksusem pośród zabieganej codzienności. Poranny krótki trening, spokojna długa modlitwa, śniadanie bez pośpiechu – ta rutyna odmieniła moje życie na zawsze. Pozwala mi ona zacząć dzień od bycia Marią, kiedy przez cały dzień trzeba ogarniać zadania po martowemu. Czasem jakieś wieczorne imprezy i wyjazdy zaburzą mi mój rytm, ale z przyjemnością wracam do niego, gdy tylko mogę. 

Miałam kilka dni temu przyjemność obejrzenia filmu Perfect Days, którego fabuła jest tak prosta, że nawet nie da się jej zaspoilerować. Opowiada o Hirayamie, mieszkańcu Tokyo, który wstaje codziennie o świcie, by sprzątać miejskie toalety, ale potrafi z taką uważnością przeżywać swoją monotonną codzienność, że staje się ona źródłem szczęścia i radości. Jest w nim coś z tej Marii Magdaleny, która idzie by wykonać to, co do niej należy, a w zamian otrzymuje niesamowite spotkanie i ważną misję. Hirayama niewiele mówi, ale jego cicha obecność i zwyczajne proste gesty wprowadzają światło w życie innych. Czy nie o to właśnie chodzi w byciu światłem dla świata?

Wczoraj przypadkowo zerknęłam na obrazek z moich ostatnich rekolekcji. Jest tam kilka haseł, które przypominają mi o tym, do czego Pan Bóg zapraszał mnie w kolejnym roku mojego życia. Z pewnym zaskoczeniem przeczytałam tam dwa proste słowa: „przebóstwienie codzienności”. Jeśli prawdziwie spotkamy Zmartwychwstałego w naszym życiu, to będzie On objawiał swoją moc w najbardziej przyziemnej i monotonnej rzeczywistości, jaka nas otacza, sprawiając, że wszystko będzie małym cudem. Jestem przekonana, że tak trzeba żyć! 😉

p.s. Jakby ktoś jeszcze chciał pomodlić się Drogą Światła, to zapraszam 🙂

Komiks z duszą

Późny środowy wieczór, klub Stodoła. Śpiewam z zaangażowaniem kolejne hity Kwiatu Jabłoni na (jak zawsze) doskonałym koncercie. Nagle na zegarku odczytuję wiadomość od Janka, mojego ucznia: „Jestem jeszcze w trakcie czytania, ale chciałem powiedzieć, że wow, naprawdę niespodziewanie porusza mnie ten komiks i czuję jak mój duch się buduje gdy go czytam!”. Dla mnie, jako psychofanki The Chosen, to był miód na serce. Czyli jednak forma komiksowa ma szansę trafić do młodych! To były świetne wieści. 

Komiks dostałam do recenzji w ramach mojego zaangażowania związanego z serialem, ale przyznam, że nie zareagowałam entuzjastycznie. To jest forma zupełnie nie z mojego świata, więc nie miałam pojęcia co miałabym o komiksie napisać. Szybko jednak olśniło mnie, że przecież nie muszę robić tego sama! Mam na wyciągnięcie ręki wspaniałą młodzież, którą na co dzień spotykam w mojej pracowni informatycznej, a teraz potrzebowałam ich do tej misji specjalnej. Wrzuciłam na Librusa informację, że szukam fanów komiksów i już po 5 min miałam dwa zgłoszenia. Nie zawiedli mnie!   

Komiks trafił w sumie do czwórki uczniów i uczennic. Maja napisała, że „jest sympatyczny i godny polecenia zarówno dla wielbicieli
serialu, jak i laików Biblii, a jego forma ciekawa, szczególnie dla osób młodszych, które być może nie miały okazji Ewangelii przeczytać”. Maja podzieliła się też tym, co ją osobiście poruszyło: „Z historii wspomnianych uczniów, moją ulubioną jest droga Marii Magdaleny, bo wzrusza, a także pokazuje wagę i znaczenie słowa w życiu człowieka”. Uczniowie byli też krytyczni. Czytali zatem z uwagą 🙂 Wyłapali trochę błędów redakcyjnych i niespójności. Tym bardziej ucieszyła mnie więc taka opinia Tymka – zagorzałego fana komiksów: „Mimo wielu wad, muszę przyznać, że była to dla mnie przyjemna odskocznia od komiksów, które najczęściej czytam i przyjemnie mi się patrzyło na to jak relacje Jezusa i jego uczniów rozwijają się na przestrzeni całej tej historii”. Nabrałam nadziei, że ta kolejna odsłona pokazywania Jezusa jako prawdziwego Boga i prawdziwego człowieka zapali serca młodych, tak jak kilka lat temu poruszyła mnie, choć przecież już wtedy dobrze znalałam Ewangelię i zdawało się, że niewiele mnie może zaskoczyć w tej historii.

Jeśli szukacie prezentu na bierzmowanie albo komunię, to może to być dla kogoś piękny początek przygody z Jezusem 🙂  Komiks można kupić tutaj.

W temacie The Chosen polecam jeszcze świeżutki Podcast Jezuicki i nieustannie zapraszam na nasze weekendowe rekolekcje w Falenicy, które już w weekend po Bożym Ciele na przełomie maja i czerwca!

 

 

JEZUS W OCZACH TYCH, KTÓRZY ZOSTALI PRZEZ NIEGO WYBRANI

Ich życiowe sytuacje wydawały się beznadziejne… Maria Magdalena, której duszą zawładnęły demony…
Szymon i Andrzej, gnębieni przez rzymskiego okupanta… Mateusz, który nie miał na tym świecie nikogo prócz wrogów…dopóki nie pojawił się Jezus.

The Chosen. Wezwani po imieniu- to komiks oparty na uwielbianym przez miliony widzów kultowym serialu telewizyjnym. To próba rekonstrukcji wydarzeń ewangelicznych i losów uczniów Jezusa pokazanych w pierwszym sezonie serialu. Niezależnie od tego, czy znasz film, czy też jeszcze go nie widziałeś, zapraszamy do spotkania z wyjątkowym bohaterem widzianym oczami tych, którzy znali Go najlepiej.

Godzina Syna Człowieczego

W ostatnich dniach w Liturgii Słowa często słyszymy Jezusa mówiącego o „swojej godzinie”, która jeszcze nie nadeszła lub która właśnie teraz nadchodzi. Powoli zbliżamy się do momentu, kiedy wspominać będziemy najważniejszą godzinę w dziejach świata – tę w której Mesjasz, umierając na krzyżu, dokonał dzieła odkupienia. My w naszym życiu też mamy nasze „godziny” – decydujące momenty, które zmieniają bieg naszej osobistej historii. To nie zawsze są przyjemne chwile i może tak jak Jezus chcielibyśmy by nie musiały nadchodzić, ale w przedziwny sposób są one konieczne, by uczyć nas miłości. Bardzo często, jak śmierć Jezusa, wcale nie są dostrzegalne dla większości świata. A czasem dla nas również nie są łatwe do rozpoznania, bo bywa, że najważniejsze rzeczy dzieją się w tym co zwyczajne, codzienne, z pozoru nic nie znaczące, kiedy albo wybieramy większe dobro albo go nie wybieramy.    

Godzina to długo czy niedługo? Dobrze wiemy jak czas potrafi być względny. Godzina z przyjacielem potrafi trwać tyle co dwie minuty, a godzina w kolejce do urzędu tyle co dwie doby. Nawet w szkole moja godzina lekcyjna dłuży się czasem w nieskończoność i patrzę z wytęsknieniem na zegarek, żeby już w końcu zadzwonił dzwonek, ale są takie lekcje, kiedy aż furczą klawiatury od wytężonej pracy i przerwa zaskakuje zarówno mnie jak i uczniów. Z niedowierzaniem wydaję wtedy z siebie okrzyk: „to już koniec!?” W momentach kiedy zdaję sobie sprawę z tego subiektywnego odczuwania, przypominam sobie zawsze Izajasza: „Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami waszymi.” (Iz 55,8-9) Chciałoby się dopowiedzieć: „Mój czas nie jest waszym czasem”. On nie tylko liczy inaczej, ale też potrafi czas rozciągać i zatrzymywać albo dramatycznie przyspieszać. Wielokrotnie doświadczyłam tego, że jeśli Jemu powierzę swój kalendarz, to w przedziwny sposób ze wszystkim zdążę. Przede wszystkim jednak, ufając w Jego plan, w pokoju serca oczekiwać mogę na wypełnienie obietnic, które wydają się być zapomniane. „Niech zaś dla was, umiłowani, nie będzie tajne to jedno, że jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień. Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy – bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka – ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia.” (2 P 3,8-9)

W ostatnich tygodniach miałam okazję uczestniczyć w modlitwie o nazwie „godzina święta z Getsemani”. Okazuje się, że jest ona odprawiana w Bazylice w Getsemani w każdy pierwszy czwartek miesiąca i jest czuwaniem wraz z Jezusem w Ogrójcu – odpowiedzią na rozdzierający serce wyrzut wobec uczniów: „jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną?” (Mt 26,40) Podczas godzinnej Adoracji rozważa się wydarzenia z Ogrodu Oliwnego, śpiewa pieśni pasyjne i trwa w ciszy, po prostu będąc przy Nim. Jest jeden piękny moment tej modlitwy, który szczególnie zapadł mi w serce: rozsypanie wokół Najświętszego Sakramentu płatków róży, co ma symbolizować krople krwi, przelanej z czystej miłości. Tylko w tym kontekście warto rozważać mękę Jezusa – wdzięczności za to, że oddał za mnie życie. Wtedy ta godzina staje się godziną miłości. Takich ostatnich dni Wielkiego Postu sobie i Wam życzę.   

« Older posts

© 2024 Spojrzenie Serca

Theme by Anders NorenUp ↑